-Wujku, proszę jedźmy pozwiedzać, bo nie wiem kiedy znów tu przyjadę, a chciałabym zobaczyć jakieś atrakcje turystyczne.
W taki sposób mój ostatni dzień w Istambule spędziłam jeżdżąc metrem z wujkiem i jego żoną szlakiem ruin Bizancjum.
Pierwszy przystanek: podczas przesiadki z metra zobaczyłam z oddali ruiny murów otaczających miasto od V w. n. e. Turcja jako kraj często nawiedzany przez trzęsienia ziemi musi często odrestaurowywać zabytki. Niestety robią to nieudolnie, co przyznają nawet rodowici Turcy. Ta niestaranność objawia się tym, że po kolejnym trzęsieniu nowe elementy pękają i odpadają, podczas gdy sama budowla trwa niezmiennie od wielu stuleci.
Potem zmierzaliśmy w stronę złotego bazaru, gdzie można podziwiać jubilerskie miniaturowe dzieła sztuki. Sprzedawcy chętnie witają się po polsku, a z wieloma można bez trudności dogadać się w naszym rodzimym języku. Panuje tam atmosfera wzajemnej sympatii, wszystko tam jest ponad podziały rządzące światem zewnętrznym.
Ze złotego bazaru spacerkiem doszliśmy do obelisku Totmesa, i do wężowej kolumny leżącej ledwie kilkanaście metrów dalej. Po placu na którym znajdują się te zabytki cały czas kręcą się turyści. Najczęściej grecy, którzy według mojego wujka nie pogodzili się z tym, że Istambuł nie jest kolonią grecką. Następnie udaliśmy się w stronę meczetu błękitnego. Choć jest naprawdę monumentalny, jednak w środku człowiek ma wrażenie płonącego tu ogniska domowego. Panuje tam spokój, nic człowieka nie przytłacza- nawet kopuła wznosząca się na 43 metry nad wiernymi. W pobliżu znajduje się również pałac Topkapi, oraz Hagia Sofia, jednak następnego ranka miałam lot do Warszawy, a nie byłam spakowana, więc razem z wujkiem i ciocią postanowiliśmy dokończyć zwiedzanie podczas najbliższych wakacji- Inşallah *
*Inşallah - jeśli Bóg pozwoli.