Jeszcze rok temu sprawa nie warta zachodu urastała w mojej głowie do rangi tragedii. Tragedii, która mogła dać ujście moim zapędom. Czy był to snobizm? Do końca nie wiem.
Stałam wtedy na mokrym i szorstkim chodniku, a deszcz leniwie, ale skrupulatnie próbował coś we mnie wydrążyć. Jak na dwudziestą pierwszą było ciepło, niekoniecznie jak na lato. Chciałam dać upust emocjom, nerwowo paląc mentolowe marlboro. Szkoda, że nawet nie umiem dobrze kiepować. I tak chodnik wsiąkał we mnie, a ja w deszcz. Słuchałam na nie byle jakich słuchawkach Take Five. Sam Johny Thrumpet pożyczył mi je na chwilę. Z nimi nawet w dresie wyglądałam za bardzo przyzwoicie. Chciałabym żeby moje życie było na takie pięć, ale ta chęć chyba wszystko rozwala.
Ilekroć jestem tym samym dzieckiem z poobdzieranymi kolanami i spalonymi słońcem plecami, wszystko się wyjaśnia. Kiedy dorosnę wszystko zmieni się bezpowrotnie, nastąpi chaos. Dlatego liczę na pięć tylko w Take Five i staram się zbytnio nie przejmować. Chociaż łzy ślizgają mi się po policzkach mokrych od deszczu. Za kilka miesięcy powiesz mi, że nie warto. A raczej, że nie jestem warta. Wtedy dla Ciebie, mogłabym być nawet Wisła. Jestem chaosem, który Cię przerasta, wciąż nie dorównując jednak Twoim wyobrażeniom. Może moje ego powinno uczyć się od Ciebie, jak nie cierpieć. Długo jeszcze?
Też już mi przeszło. A ta chwila nie była warta jednego papierosa.