To byla dobra sobota. Chociaz zaczela sie dosc burzliwie. Fantastycznie, ale jednoczesnie fatalnie. Mama mnie zwazyla. Od zeszlej niedzieli schudlam kolejny kilogram. Ja bylam szczesliwa, w przeciwienstwie do mamy. Tak bardzo wyolbrzymia... Rozumialabym, gdyby moja waga byla ponizej normy, gdybym nie mogla zalozyc zadnych starych spodni, bo wszystkie by mi spadaly (chociaz nie obrazilabym sie-maja sloniowe rozmiary), cokolwiek. Ale ona i tak uwaza, ze za szybko chudne, ze w ogole jestem za chuda (tego nie rozumiem najbardziej). Psychoterapeuta mowil, ze wszystkie problemy, jakie mialam, jakie MAM, to wynik moich relacji z mama. Za bardzo mnie do siebie przywiazala, na niewiele pozwalala, nie dawala mi popelniac bledow, doswiadczac i zyc wlasnym zyciem. Obie cierpimy i obie musimy nad tym pracowac. Ja mam swoja terapie, ona swoja. Jadlam dzisiaj duzo, wiedzialam ze moge, soboty zawsze takie sa, potem i tak to trace. Tym bardziej, ze zeby moc nie jesc potem, trzeba najpierw pokazac, ze sie je. Mama bardzo pilnuje, bardzo. To utrudnia wszystko. Ale mimo, ze wiem, ze bardzo przesadza, to nie chce, zeby byla smutna. Przynajmniej dzisiaj bedzie dobrze spala :) Zrobilam delikatne przemeblowanie w pokoju, wielkie torby smieci, starych podrecznikow, wszystko poszlo do kosza, zawartosc polek i szafek zmienila polozenie. Jak sprzatalam, natknelam sie na kilka rzeczy bardzo przywolujacych wspomnienia. Ale juz ich nie ma. Lepiej sie czuje tak jak jest teraz. Jutro dokoncze drobne rzeczy... Bedzie jeszcze lepiej. Szkoda, ze dodajac wpis przez telefon, nie moge bawic sie czcionka, szkoda... Cos wymysle. Nie lubie, gdy moj brzuch jest taki glosny... Zdjecie: http://joythebaker.com/2011/09/old-fashioned-doughnuts-with-chocolate-glaze/