Tańczę. Znam kroki. Choć nie wiem skąd ten zielony, błękitny i w lewo. Nie, wcalę nie oszukuję, tylko upewniam się jakbym dotykała ostrożnie stopami kruchego lodu.. Najpierw tylko na palcach i przez chwilę. A można inaczej? Nagle znaleźć się na środku i w histerycznym tańcu zrobić piękny ukłon, potem zejść ze sceny nie brudząc krwią i tak niby przypadkiem czerwonego dywanu. Udawać, że te rozebrane z konwenansów ruchy to przez wódkę i obcasy. A ja idę powoli krok po kroku i prawie niedotykam powietrza. Aż dojdę tam, gdzie całują się bieguny i dzwoni sedno. Coś jak zegar o pólnocy. Literujesz nagie słowa. Nie chcę być garstką liter, które potem ubiera wiatr. Nawet ten koronkowy i ciepły, późno majowy. Wiem jakby to moglo wyglądać potem. Idziesz i potykasz się o zamaszyste eM kolo kałuży i moje wielokropki w trawniku obok.
Boże jedyny powiedz mi, co ja ze sobą zrobiłam. Raz i drugi. A mogłam dalej pić tą cholerną czekoladę bez soli. A bo mi źle było? Nie sądzę. Tylko no sam wiesz, bo z Tobą rozmawiam, gdy zasypiam, choć nie nazywam Cię słowem. I nawet przeklinam w myślach i widzę jak wszystko ze mnie wbiega w te paskudne słowa i ustawia się w szereg. Mówię komendy do armii mojej złości, a ona wiwatuje zniszczeniu. Potem robimy ognisko na zgliszczach. Nie, że coś jemy. Bawimy się w dym, bo złość jest zbyt brudna na powietrze.
Siedzę tu z herbatą i łyk za łykiem widzę siebie. Chciałabym być kimś innym. Chciałabym sobą. Chcę. Nie chcę. Konwalie pachną.
Żałuję, ale mi przejdzie. Żal jest wyjątkowo ciężko strawny. Piję źródlaną wodę wypłukuję wszystkie toksyny. Za chwilę pobiegnę na łąkę świeża czysta i głodna.. Strasznie dużo zjadam nie przymykając ust. Wiesz kochanie, że rzeczywistość jest czasem gorsza od roztoczy i tych cholerstw, które niby łykamy nieświadomie? Na przykład śpiąc. Taki świat. Choć ja mam trochę inny. Może, gdy to czytasz kimkolwiek jesteś stoisz tu jedną stopą. Ale dopiero taniec tutaj, daje pełną wizję. Na stopach rękach i sercu. Rozumiesz? I ma opcję rzucanie się kwiatami.
Gubię kroki.
Mam tak dużo kwiatów w kieszeniach i burz z piorunami w oczach. Jestem uśpioną wiosną i nie mam poduszki. Sen jest lekki i śpi ze mną. Kłóci się ze mną o pościel i moje myśli. Obrzucę jeszcze kwiatami od stóp do głów. Anioła z fiołem w głowie. Tak mi szepcze przez pościelowe pagórki. Sen, cisza nie wiem. Jestem na dole. Pamiętam tylko burzę przedwczoraj i mały koniec świata. Nic więcej.
Jestem, nie ma mnie, jestem. Przestanę owijać kosmyki włosów na palce i czytać książki. Tak będzie wyglądała właśnie moja śmierć. Telefony i tak rzadko odbieram. Może ktoś inny za mnie będzie liczył uśmiechy i chmury. I zjadał świat.
Choć byłam w tym niezła.
Krzyczę w ciemność, choć nie poruszam ustami. Każdy wolałby spojrzeć na zbierany na nich kurz, niż w moje oczy. Gubimy wszystko to, co dla nas najdroższe. W jakimś stopniu Cię rozumiem. Narzekasz, że wyprałeś stówę w kieszeni Twoich dżinsów. Wiesz? Ja wyprałam oczy z prawie całej nadzieii.
Chcialabym jeszcze się odnaleźć,
ale... nie wiem co mam zrobić. Przymykam powieki. Zasypiam.
Obudź mnie.
Obudź mnie.
Obudź mnie.