Łaszę się jak kot do Pani Jesieni. W grubych swetrach udających sierść, nastroszoną Twoimi palcami. W kolorze malinowych i morelowych konfitur z beztrosko tonącymi w nich łyżeczkami, które zwiały z serwisu. Wzystkie co do jednej. Listy gończe napisane na serwetkach tępą stroną noża. Srebro błyszczy się w chwiejnych juz podrygach słońca zmuszając i moje powieki do drżeń. Jak nigdy prawie nie trzęsę się z zimna nawet bez ich smaku, nawet gdy idę wolno, nawet sama. Łaszę się przepraszając tym za wszystkie hiperwentylacje i przekleństwa oddechu. Tak na zmianę. Za mocno i za słabo, nigdy w sam raz. Próbuję nauczyć się żyć, chodząc na równoważni, naprawdę. Ale każdy kto przeszedł ze mną chociaż parę kroków wie, że nawet na równej drodze i pod rękę skręcam na boki w nieistniejące jeszcze w mądrych książkach strony świata, w dziury, które nagle wynurzają czarne głowy na powierzchnie, w zaułki bez wyjścia i o dziwo wejścia, cudem jakimś. Już nie mówią o prawie-zrzucaniu bliskich serc z krawężnikowych przepaści w chmurę pisku opon i w tęczowe kałuże benzyny. Więc jak mam iść tak w głowie? Jak, jak? Nie umiem, nie umiem. Umiem tylko śmiać się trzęsąco i głośno (zamiast grzecznie chichotać i trzymać i ten strzępek za zagrodą palców na ustach, a siebie całą w ryzach szkieletu), płakać ulewą (zamiast prywatną mżawką), robić wszystko całym sercem albo zbyć to obojętnością. Szczerą strasznie.