Jestem chyba trochę jak jesienne drzewo. Aura za oknem gra z aurą w moim życiu wdzięczne unisono. Melodia przeziera lekko przez agonalny szum liści duszonych coraz ciężej podkutymi stopami. Próbuję iść lekko, tylko muskać w locie ich żyłki i granice barw na różnokształtnych paletach. Zeskakuję ze stopni, z ciepłym mlekiem z kroplami czarnej kawy, wlewając je w otulone deltą uśpionych, niebieskich żyłek zagłębienie w nadgarstkach i mieszając je w nim z zapachem perfum. Mała mgiełka zapachu unosi się jak zapowiedź przyszłego iskrzącego się oddechu. A ja zastygam cała w chwili, wbiegając w nią w lekkich i cieniutkich jeszcze butach. Próbuję zapamiętać z jesieni jak najwięcej, zanim się schowa za szybko opadającą ciemną kurtynę. Tę z gwiazdami, wyglądającymi jak płonące goździki, które wrzucamy do herbaty w pokoju, w którym nigdy nie gaśnie światło. To w środku.
.
.
Jestem trochę jak jesienne drzewo. Trzymam kurczowo wachlarze kolorowych liści, mimo że te tylko potęgują ekspansję i tak wszędobylskiego chłodu na usługach wiatru i czarnych chmur. Oglądam je dokładnie, ustawiam w kolorowe, wyblakłe ciut, tęcze. Karzesz mi je puścić, zobaczyć jak wiatr niesie je daleko lub tuż obok pod moje stopy. Tak, że po chwili zapomniałabym, które z nich to te znajome. Mówisz: spójrz, od trzymania ich bieleją Ci knykcie, a wbite paznokcie zostawiają Ci na skórze czerwone mosty donikąd. A przecież chcesz dojść wszędzie.
.
.
A potem przyszłaby wiosna.