(1 z prawie 3000 zdjęć z raju)
Dziewięć dni temu na dworcu w mieście X o północy bałam się zderzyć z Tobą bardziej niż znowu spóźnić się na pociąg czy pod niego wpaść. Imaginacja. Szansa jedna na milion. Ale coś we mnie przestało na chwilę spać zimowym snem, zakrztusiło się kurzem pokrywającym nos srebrnymi piegami, a ja zatrzęsłam się w posadach od wewnętrznych kichnięć. Wbrew statystykom, logice, mojej woli. Nikt tak jak Ty nie kojarzy mi się ze spacerami w nocy. Dowód? Twój obraz w mojej głowie nie nadgryziony zębem czasu, a zakryty mgiełką nocy odejmującą rumieńce wszelkim barwom. Ostatnie kichnięcie, echo roznosi się po żebrach, choć tylko ja je słyszę. Twoje słowa zlewają się z moimi nie patrząc na dzielące ich różnice i pochodzenie, z różnych przegródek w mojej głowie z pietyzmem opatrzonych datą i godziną. Wyszłam rozczesać włosy zimnym wiatrem, zadrżeć z zimna i dopasować temperaturę ciała do zimnych dłoni, którymi zacięcie kręciłam młynki, słowami niewypowiedzianymi, wulgarnymi i tkliwymi i mnóstwem wykrzykników wprawiając je w ruch. A może chciałam zamrozić się nie tylko na zewnątrz, ale bardziej od środka, poczuć w żyłach kojący ciekły azot zamiast wzburzonej krwi uderzającej o postawione przez kogoś falochrony. Biegłam do drugiego pociągu, uśmiechając się jednym kącikiem, a ludzie mieli Twoje niesforne włosy w opuszkach palców lub Twoje palce, które łapałam za jednym mrugnięciem zanim schowali je w kieszeniach. Czasem odpowiadali mi uśmiechem. Miałam prawo być zdenerwowana (przesiadki po spóźnionym odrobinkę pociągu to dobry, racjonalny powód!), to mnie tylko pocieszało, a o przyczynę nikt nie pytał. Pamiętam tylko ogrom oślepiających świateł, mrużenie oczu do prostokątnych tabliczek krzyczących głucho pod samym sufitem zdającego się nie mieć końca tunelu. To była wieczność, z której nic nie wynikło. Kolejny pociąg odjechał kołysząc mnie swoim rozkosznym staccato do snu. Krajobraz coraz bardziej się burzył, a ja odgrywałam rolę ciszy przed burzą. Uspokajałam się lub zasypiałam, jakby ze wskazówek zaczęło sączyć się wino wprost do moich lekko rozchylonych ust, z których nie wydobywał się najmniejszy dźwięk. Tańczyliśmy do rytmu, do dwóch diametralnie innych melodii, choć postronne ucho nie zarejestrowałoby różnicy. Nad parapetem z książką, której zapomniałam założyć, w silnych, prostokątnych ramionach, wyrywał się pędzący dalej obraz, którego każde najmniejsze drgnięcie chciałoby się zachować. Szybkie mruganie powiek będące iluzją migawki. Wstrzymywanie oddechu, próbujące wstrzymać cały świat, jak zawsze udane tylko w mojej głowie. Kolejny cudowny wschód słońca, całujący na dzień dobry moje policzki promieniami w kolorze magmy, przedzierającymi się przez włosy zasłaniające powieki iluzją zapomnianej już przez świat nocy. Było najpiękniej i mogłabym o tym pisać rok świetlny, a może i jeszcze parę iskrzących się jak supernowa dni. Uczucie z dworca wracało otwierając jedno oko lub spacerując po mojej głowie w somnambulicznych podrygach cztery razy. Zbiegałam z górek z zamkniętymi oczami, rozmawiałam z nieznajomymi o bzdurach lub słuchałam jak rozprawiają sami ze sobą, piłam jagodowe wino życząc sobie ukojenia. Wczuwałam się w inne życia, nie moje. To pomaga. Teraz jestem z powrotem, w wyprasowanym świecie, gdzie z górek zbiega się w dwie minuty, a błękit horyzontu jest bledszy i mniej skrywa tajemnic. Wiem, że nie tęsknię za Tobą, ale tęsknię za tętnem życia w właśnie tych moich niby-mrzonkach, światłem w właśnie tych moich niby-iluzjach. Brzydkie słowo substytut ukazuje mi się co jakiś czas, w podprogowych reklamach z gazet rzuconych bezceremonialnie pod drzwi, które uchylam lekko, niby wymiatając resztki kurzu za próg. Czasem leżą na nim płatki kwiatów, które zbieram do okrągłych słoików po słodkich konfiturach. Czasem leżę tam sama z książką, zakładając łyżeczką 45 stronę. Nigdy nie miałam pamięci do cyferek.