( Na zdjęciu Ania i jej profil z samotnym, uroczym kącikiem! Rok temu. )
Sto spojrzeń lustrzanych odbić, rozmnożonych niby w połamanym lustrze. Patrzą, nawet nie to, że groźnie, a pusto i chłodno. Taksują każdy drobiazg i większy kawałek, w którym z daleka detale toną chwytając się za ręce i przywierając tak blisko, że aż w afekcie gubiąc kontury i granice. Sto spojrzeń dla stu ról, które powinnam grać, w pierwszym, czternastym i każdym kolejnym akcie. A jaki jest stojący naprzeciwko amalgamat prawie wszystkich dostępnych na świecie sprzeczności, bezcennych, z tajnych wyprzedaży doświadczeń? Z nosem tuż przy chłodnej tafli, z mglistym podpisem oddechu jeszcze bliżej. "Kto Ci tak powiedział?" Nie, nikt. Sama sobie mówię obserwując świat i ludzi krzątających się wokół. Wyciągając zawiłe wnioski i rękawy swetrów kryjąc za ich szorstkimi nitkami dłonie, które są tak lodowate, że ogrzałaby je tylko inna para. Powinnam być taka, o taka jak Ona, a troszkę jak On. Powinnam czasem wtulić się w tłum i jego rytm. Nie umiem grać niektórych ról, chociaż chciałabym wejść na ich scenę. Muskam głodnym wzrokiem rekwizyty, uśmiecham się do niewidzących mnie osób. Czasem boję się wejść nawet na stopnie obok sceny, jako ja. A jako nie-ja nie potrafię. Boję się, że nie pasuję. Każda osoba, której pozwoliłam poznać się trochę bliżej, prędzej czy później rozczulała się nad moją wyjątkowością, a ja za każdym razem zastanawiałam się cieszyć się czy płakać? "To komplement." Najczęściej tkwiłam przez nanosekundy oczekiwania na odpowiedź w bolesnym szpagacie gdzieś pomiędzy, kiwając głową czy żartując, bo przecież jestem silna i odważna. A w głowie na jednym wydechu: Poproszę o antrakt, brakuje mi powietrza!
Piszę ostatnio tak intymnie, że prawie wszystko tonie w czeluściach zatrzaskiwanych w ostatnim strzępku złości szuflad. Albo rozkleja się w świeczkach, szczypiąc w i tak zaczerwienione oczy ciemnym i wrednym, choć waniliowym dymem. Tak chyba lepiej. Na jednej z tych kartek, takiej, która udawała list - których przecież już nie piszę - napisałam w P.S.: "nie mogę się smucić, kto odbierze wiersze Jacka w środę, za ulicą wybrukowaną kocimi łbami, koło dworca, jeśli nie ja?" Parę dni temu dowiedziałam się, że ta księgarnia przestała istnieć, a ja śmieję się do złośliwości losu, zaklinowując się wyimaginowanymi obcasami w koci bruk i idąc dalej moją ścieżką bez wierszy pod pachą, a jakoś dziwnie ciężej, opieszale i mniej z głową w chmurach niż zawsze. Ale nic. Wylewam łzy za kołnierz i zapinam guzik pod szyją zdając się nie zwracać uwagi na szybszy puls tuż obok palców. Szukam kolejnych drobiazgów, śmieje się do nieznajomych szybko spuszczając zasłony powiek i zostawiając im tylko uniesione kąciki, z którymi niech robią, co chcą. Próbuję nie przywyknąć, ostatnio się na tym sama przyłapuję. Ale nie dam się. Chodzę do miejsc, które kiedyś wzbudzały we mnie rozkoszne palpitacje i przez które nie mogłam zasnąć dzień wcześniej. Nie chcę przywyknąć, zgubić mój dziecięcy zachwyt wszystkim tym, obok czego większość przechodzi obojętnie, boję się, ze wtedy te rzeczy przestałyby istnieć dla wszystkich. Nawet dla pięciolatków z oczami jak pięciozłotówki. Kosmos doszedłby do wniosku, że są niepotrzebne. Jak wszystko to, co lubię najbardziej.