Ostatnio pomyślałam, że to odrobinę absurdalne, że im bardziej zakochuję się w życiu (z wzajemnością?) tym częściej myślę o jego końcu. Niby-mądre tomiszcza, które od kilku tygodni często migrują z wieży doraźnie zbudowanej specjalnie dla nich na jednym biegunie parapetu, wprost na moje łóżko kłócą się ze mną literkami wielkości mrówek. Mówią, że w moim wieku (niby wczesna dorosłość) myśli takiej maści albo jeszcze nie istnieją albo są i owszem, ale lekkie, przezroczyste, latentne. Mądrą ćmą, zaczynającą kształtować swój stosunek, co do światła w tunelu, stajemy się podobno później. Wcześniej spijając ze starszych ust te wszystkie opowieści, krztusimy się lub połykamy je niby pająki we śnie: czujemy, że to nas nie dotyczy.
Wiem: średnie, większości, generalizacje - zawsze coś umyka im z ich zamglonych rąk, a one nawet tego nie zauważają. A są potrzebne, bo tak naprawdę niewiele wiemy n a p e w n o. To czasem lepiej, czasem trochę gorzej systematyzuje naszą wiedzę o wszystkim, co się dzieje. Sprawia, że czujemy względnie stały grunt, nie chwiejemy się między przepaściami skrajności. Albo raczej chwiejemy się rzadziej. Nawiasem zawsze coś miałam do tych uogólnień, zawsze jakoś psuły mi krew. Kiedy przełknęłam te słowa, coś się we mnie wzburzyło. Zobaczyłam siebie, chyba sześcioletnią, bojącą się, że płuca się obrażą i przestanie im smakować powietrze albo, że ja sama zapomnę jak to się robi. Z fotograficzną dokładnością pamiętam to uczucie, gdy zaczynasz się skupiać na oddechu i masz wrażenie, że to Ty właśnie przejąłeś nad nim kontrolę. Odpowiedzialność. Wdech-wydech. I jeszcze czy inni pamiętają, czy w ogóle wiedzą, że to tak działa? A propos! Czy ich oddech słychać przez uchylone drzwi (najgorzej z tymi zamkniętymi otworzyć czy nie?). Do dziś nic nie uspokaja mnie tak jak oddech bliskich osób. Moja głowa na poduszce kołyszącej się skóry. To wydaje się takie powszechne i zwykłe, choć ja zawsze czułam, że u mnie wykracza to spory kawałek poza banał i zwyczajność. A może każdy tak sobie mówi?
Dwa dni temu przeczytałam książkę Gwiazd naszych wina. Nie pamiętam, kiedy czytałam ostatnio tak lekko-ciężką książkę. Nie umiem jej określić, umiem powiedzieć tylko, że czułam, że emocje skaczą mi po skrajnych biegunach w rytm skakania między przepaściami na tratwy kolejnych wyrazów, że przeczytałam ją tak szybko, że zrobiło mi się przykro, że to już koniec, że umyłam niechcący łzami stolik z obrączek zielonej herbaty zbyt dumnej, by nie wychylać się zza mojego ukochanego porcelanowego kubka. Nie ukrywam przy tym, że jestem ostatnio trochę większym chodzącym wzruszeniem niż zawsze, tkliwością i ciepłem i ciągle coś się we mnie trzęsie. Tak rozkosznie. I jeszcze, że ten temat trafił w mojej osobie na dobry grunt i dobrą porę. Nie ukrywam, ale i tak polecam.
Tak dużo jeszcze chciałabym zrobić. Świerzbią mnie opuszki palców, jakby ten labirynt na nich był mapą skarbów. Liczę sobie upływający czas i staram się łapać każdą chwilę i zmienić ją w moją, Twoją, Naszą, schować w pamięci przed zapomnieniem i światem gdzie coraz mniej czasu na wielkie uczucia i małe wzruszenia i radości. Chociaż nie wiem, która jest godzina i dzień tygodnia. Nie licząc sekundy, gdy sprawdzam, kiedy podjedzie dwójka, kiedy minę Cię na zakręcie, kiedy zamykają drzwi. Potem wszystko staje się mgiełką. To samo słowo jest tak miękkie, że nie sposób wyczuć palcami, że w jego szkieleciku kryje się nieubłagalny czas, ostre wskazówki zegara, i przestrzeń z jej milionem krawędzi i wymiarów.