[Próbując znaleźć w świecie mojego pękającego w szwach dysku (Nawiasem: jeszcze chwila, a zacznie ciskać gigabajtowymi gromami na wskroś pulpitu. O ile cokolwiek zauważę, bo znowu zajęty jest ikonkami, które już zaczynają nakładać się na siebie, bezwstydne) COŚ, co choć troszkę pasuje mi do ostatnich i najbliższych dni. Nie mam tu aparatu, chociaż wczoraj i dziś trochę tego żałowałam. Może w końcu coś się we mnie zbudzi?]
Krzątanina warstwowych ludzi przypominających ciasta z tęczową galaretką lub gorzką czekoladą ułożoną w kondygnacje zależnie od procentu kakao. Toną pod powierzchniami z potulnego puchu i zadziornej wełny łaskoczącej w plecy i czoło, skóry nagich zwierząt, które kiedyś biegały po łące na jawie lub w czyjejś wyobraźni, która zapłodniła maszynę-hybrydę łączącą: szwadron szwaczek, ośmiornicę i robota. Wyściubiają tylko nosy uśmiechające się czerwienią, jak u ucharakteryzowanych reniferów i kąciki wypuszczające kłęby białego dymu z niewidzialnej fajki. Uroczej, niedrażniącej i nie powodującej raka płuc. Sama też jestem gdzieś w tym tłumie. Gdybyś mnie szukał. Jestem czerwoną wiśnią z gorzką czekoladą na czubku, której wełno-podobne nitki łaskoczą mnie w niezadowolone z obrotu sprawy czoło, ale czego nie robi się dla wyższego dobra - w końcu po kilku latach nie jestem chora zimą! Kryję się w czerwonym kapturku, wywołuję śnieg z lasu.
To moje dwudzieste święta (choć w czuciowym zegarze jedne wypadły), a ja mam w sobie dziecięcą radość, rywalizującą z moją dziecięcą wyobraźnią. Brudząc czerwone paznokcie w białej mące i uśmiechając się do ludzi w mieście, w którym uroczy mięsień, na którego naukowcy wołają: "zygomaticus, dajesz!" (Zapamiętałam!) zbyt często zacina się w jakimś trybiku. Czasem nadal czuję się tu nieswojo, a wspomnienia wychylają się zza cieni, ale trwa to tylko ułamki sekund - dłużej wtedy mrużę oczy. Czuję, że zawsze tak będzie, ale i tak można uznać to za dobry kompromis.
Nie daję się wchłonąć w zapowiadaną atmosferę apatii, tańczę na południowym brzegu skrajności. Tym, który sprawia, że moje serce zbiega po schodach żeber, jak kaskader przyprawiając mnie o ciepłe dreszcze. Uczę się przyjaźni ze sobą, rozmów przy kominku pod aortą. Nie w sądzie, nie przeciw sobie, nie z góry wychylając się zza zawieszonych nad moją głową poprzeczek i ambicji. Próbuję podać sobie rękę i iść krok po kroku moim rwącym, wrażliwym i emocjonalnym rytmem. W wyimaginowanej sinusoidzie - patrzeć z jej góry, z dystansu na to co działo się chwilę wcześniej, gdy cały świat spadł i prawie się potłukł, a maszerując w dole krzepiąc się myślą o tym co będzie później, gdy kolejny raz wdrapię się paznokciami na górę. Coraz częściej przestaję zbierać łzy w koszyk załamanych rąk, chcących objąć wszystko, cały świat jednym uściskiem. Powstrzymuje mnie myśl, że właśnie wtedy tracę ten czas, za którym tak gonię, że w chwili, gdy mówię, że chcę poznać i zrozumieć w s z y s t k o w kolejnej powinnam już to robić.. Nie płakać. Godzę się z myślą, że mój głód życia i wiedzy nigdy nie będzie w pełni zaspokojony, tak jak Jagoda sześciolatka nie nauczyła się na pamięć wszystkich słów ze słownika, mimo że plamy po mleku i ciastach jeszcze długo przypominały o trudzie, jaki w to wkładała. Ale może tak ma być? Zawsze będę miała po co żyć - zawsze będzie coś co będzie czekać z karteczką: poznaj mnie! Gdyby spojrzeć na to z tej strony, to wyjątkowo miła perspektywa. Choć tak ciężko pertraktować z punktami widzenia urzędującymi w prywatnych, najgłębszych czeluściach.
Wesołych świąt:*