Ania : )
Rok temu też tęsknie wyczekiwałam jesieni i miałam wrażenie, że bardziej nie można. Myliłam się.
Teraz wyczekuję jej mocniej i pełniej, jednak drżenie oczekiwania rozchodzi się gdzieś bardzo głęboko w moim szpiku, stukając cichutko niby nieśmiałe echo za plecami głośniejszego bicia serca, grającego jak zawsze pierwsze skrzypce w moim życiu. A te zewnętrze, dostępne ciekawskiemu światłu dziennemu, latarkom i lupom oznaki są jeszcze cichsze, wręcz nieme, jakby misternie ukryte. Palce zdają się być niewzruszone - nie do poruszenia nawet siłami grawitacji i nie do porwania nawet przed pęd niestrudzenie krążącej wokół słońca Ziemi. W moim prywatnym kosmosie, pod ciemnobrązowym teraz warkoczem, stylizowanym na ten na koniuszku każdej szanującej się komety, ogrodem cebulek, skórą, krwią, nieznanym - wszystko zbiera się w sobie na jesień. Tam przędę wyimaginowane, niegryzące, pastelowe swetry, siedzę w naszej nowej, słonecznej kuchni na parapecie, ledwie widoczna zza białej mgiełki pary wstrzymując oddech przed tą z kawowego cyklonu wznieconego łyżeczką, a wdychając głęboko drugi podobny lecz herbaciany, tam też głosuje na ulubiony kolor liści i wskrzeszam kwiaty.
Już nie wyciągam jak rok temu w stronę jesieni drżącej niepewnej ręki, która mimo wszystko wychylała się poza barierkę burząc moją równowagę, zamiast nieznacznie podnieść mankiety koszuli tuż za nadgarstek. Ile z tego drżenia mogłam wywróżyć gdybym nauczyła się rozmawiać z moją intuicją alfabetem Morse'a, z pomocą blatu w pustym pokoju niosącym echo? A może tak miało być?
Tak mi teraz lżej z myślą, że mój drugi dom zmieni się tak bardzo od środka w porównaniu z poprzednim drugim domem i to tak jak w luźnym scenariuszu, który układałam sobie w glowie. Gdy przebywa się w nim 90% czasu, a w prawdziwym domu tylko chwilkę, to staje się strasznie ważne. I lżej z myślą, że w poprzednim nie zatraciłam siebie, nie zostawiłam nic, w którymś z kątów, oddając tylko kulawy, nietańczący i niemieniący się w słońcu kurz zawieszony w powietrzu, uschnięte tkanki, wyrwane włosy, ludzi, którzy nauczyliby mnie nie wierzyć w nich samych teraz leżących w kącie, groteskowe manekiny z pasemkami z pajęczyn i przekleństwem mieniącym się jak czarna perła na rozchylonych w drwiącym grymasie ustach na samym koniuszku wytrzymałości.
Teraz wiem, że są już daleko za mną, chowają się gdzieś w zaułkach, a ja tak jak lubię będę mogła przejść na bycie domatorką w zapłakanym listopadzie. To będzie jedna z tych idealnych chwil, w których przychodzi coś na co długo czekaliśmy. Otworzę moją czeską herbatę z nazwą łączącą moje imię i raj/czaj na małym skrawku białej tabliczki. I przez chwilę pomyślę, że może mi z nim naprawdę do twarzy i że ja i raj, to wcale nie oksymoron. Ciekawe czy kiedyś polubię mój uśmiech. Uwielbiam to uczucie wszechogarniającego ciepła, spragnienia życia, zachłannego połykania lepkiego jak rosa powietrza. Wyznaję istnienie krótkich chwil całkowitego poczucia jedności i sensu nagle maszerującego mi przed oczami, tak jakby złe dni były tylko chwilowym zamroczeniem zmęczonego umysłu. Opanowania do perfekcji choć na sekundę cudownej sztuki ekwilibrystyki na cieniutkiej drodze między znanym każdemu chyba sercem i rozumem i resztą mniej znanych, a może znanych tylko mi - kontrastów, sprzeczności i dysharmonii, z których ktoś zrobił mi niewidzialne obcasy schowane misternie w niby-piętach, którymi rozcieńczył mi i wzburzył krew i wzmocnił kruchy szkielet wypełniając nimi szpik.
Ale mój szczery uśmiech lubię już mniej. Wydaje mi się zbyt mało idealny na tle idealnej radości, którą potrafię czuć w sobie. To powód dla którego rzadko uśmiecham się na zdjęciach, chociaż w rzeczywistości robię to bardzo często.
Październik! Na oko: jeszcze 17 dni, 3400 stron książek, 17 filmów. Kupiłam wszystko łącznie z czarnym piórem i kolorowymi gumkami, którymi i tak nie będę nic zmazywać, bo są za ładne, więc będą tylko pracować na moje wiecznie głodne poczucie estetyki. Chodzę dzień w dzień po mieście, którego nie lubię ze stoickim spokojem, nie skrzecząc prawie nawet na to, że całkiem traci w moich oczach. Chyba stwierdzili, że kino tutaj to tak samo dobry pomysł jak księgarnia, której nie ma. W sumie gdyby się zastanowić to różnica będzie i tak niewielka. Bo jeśli porównać to co było - nie załatwisz grona, dla którego warto w ogóle coś tu wyświetlić = pocałujesz oplute przez panów Żuli z miasta i okolic klamki. Ale miało się nadzieje, że może akurat nie. W nadziei tkwi różnica. Poza tym nic się nie zmienia. Nadal anonimowi ludzie nad ranem wycinają drzewa i nie można odróżniać się od innych, jeśli chce się być w lesie. A echo niesie wieści nie gorzej niż głuchy telefon.
Chodzę teraz tu bardziej jak turysta, który zabłądził, co nawet by pasowało do mojego zmysłu orientacji. Gdyby nie kilka uśmiechów i drobnostek wolałabym chodzić po nim w pelerynce niewidce, zdejmując ją tylko w cieniu niektórych domów. Wiedziałam, że będzie mi brakować dużego miasta, ale dopiero parę dni temu poczułam jak się z nim zżyłam, szukając w nim mieszkania na drugi rok, a przy okazji głaszcząc kocie łby z łezką w oku. Tak by nikt nie zauważył.
Buziak w czółko od znikającej Lentilki :*