Zabierz mnie gdzieś, gdzie nie znam nikogo i niczego, gdzie nawet księżyc kruszy się w swoich fazach inaczej niż wszędzie. Gdzie jego okruszki wsiąknięte w atramentowy firmament potrafią mnie nasycić. To moje małe życzenia ukryte gdzieś pod skórą, za mankietami koszuli w motyle, gdy wylatuję z miasta.
Siedemdziesięcio centymetrowe serpentyny łaskoczą mnie nie od święta w łopatki i łokcie - gdy biegnę, tak jak Twoje palce, a gdy idę szybszym krokiem, jak palce wiatru. Ich miedziana aureola przeszyta jeszcze ciepłymi promieniami słońca. Ich szal zawiązany pod szyją nie ze względu na aurę, a osobistą modę. Polubiłam je przez Ciebie, nawet nie wiem kiedy i zaczęłam bezwiednie nawijać je na palce.
Biegnę nie dotykając ziemi z ich grzywą wirującą wokół mojej głowy jakby zaplątał się w nie ptak i próbował uciec raz z lewej raz z prawej strony. Marzę o tym by mieć odważne lwie serce. Mój krzyk potrafi strącić Cię z czwartego stopnia, ściągnąć Twoją windę piętro niżej, zbić Cię z pantałyku, ale patrzysz na powietrze drżące jeszcze na fali dźwięku, tak jakbyś był w stanie to dostrzec i próbujesz, jak w dziecięcym labiryncie rozwiązać go od tyłu i znaleźć jego źródło, nie dowierzając, że jest gdzieś we mnie. Kryształki permanentnie topniejące w moich oczach, niebezpiecznie wychylają się za brzeg, ale wyłapuje je w ostatniej chwili przechylając głowę i zagryzając wargi.
Głowa pełna uniesień, ochów i achów zapierających dech czy wręcz przeciwnie - sprawiających, że łakomiej połykam powietrze, wydaje się paradoksalnie lekka. Jak balonik, choć niewypełniony ani helem ani winem. Słowa, obrazy, dźwięki wychwytywane nie tyle, że zachłannie, co najzwyczajniej w świecie obok oddychania. Ludzie nawet maszyn nie nauczyli do tylu liczyć i ja sama nie potrafię ich objąć, chociaż tworzyły się nawet nie tuż obok, a we mnie. Zapisywałam je bezwiednie na Twoich plecach, na ziemi tuż obok moich ulubionych tamtej wiosny kwiatów, w powietrzu udając, że tylko odpędzam się od owadów całujących mnie w skórę, na każdym strzępku biletu-listu-pamiętnika Nikogo i Donikąd. Zapisuje nadal, choć chyba trochę bardziej świadomie niż kiedyś. Nikomu do końca nie potrafię o nich mówić inaczej niż między wierszami i między ciszą, a ciszą.
Jestem pełna i pusta jednocześnie. Potrafię wypełnić się po brzegi choćby jedną chwilą, rozgryzając ją lekko nie tylko by posmakować jej sedno, ale też by rozłożyć ją na części pierwsze. Nadal nie potrafię rozróżnić poszczególnych instrumentów tworzących melodię budzącą najczulszą tachykardię, ale w rozbieraniu chwil jestem jeszcze lepsza niż wtedy, gdy jeszcze rozmawialiśmy szeptem. Życie wypełnia mnie nawet w zimnych czubkach palców i w zdrętwiałej nodze, w której maszerują niewidzialne zastępy mrówek w podkutych butach z obcasami z gwoździ. Wyobrażenia, począwszy od gęstych gdybaniń, głębokich mórz i chybień aż po równoległe wszechświaty.
To wszystko i nic. Bo wiatr zamiatając ziemię odwiedza mnie, co jakiś czas, szukając uchylonych okien i niedomkniętych drzwi. Potem wciska się w ledwie widoczne luki z cichym szumem, którego nawet nie zawsze zdołam uchwycić. Potem niby to usypia z jednym otwartym okiem i niby to oddycha zdmuchując złudzenia, wydmuchując krem z rurek i wietrząc skały budowanych ostrożnie pięter. Wnika we mnie jakimś złym cudem. Gdy już dochodzi do szpiku, otwiera pozostałe oczy i niektóre przymknięte wcześniej drzwi i przebiega po mnie jakby był u siebie - odważnym, zimnym dreszczem wzdłuż kręgosłupa, zatrzymując się na każdym stopniu na chwilę, tak, że stopniowo zaczynam zwijać się w idealny kłębek. Wtedy czuję się pusta, choć nie w całości, a w którymś miejscu. Próbuje je wyczuć palcami błądząc po skórze, tak jakbym właśnie przeżyła jakiś wybuch czy wróciła z wojny. Utykam w wystających żebrach, rozkładam obóz na łopatkach, z włosów nawijam nici do papilarnego labiryntu. Chyba nie umiem znaleźć tego miejsca. Ciągle się zmienia.. Raz tęsknię przez dźwięk, raz przez miejsce. Tylko tęsknota jest taka sama.
Zawsze.