Gdy jest się mną, nic tak nie słodzi życia jak drobiazgi. Choćby najdrobniejsze okruszki ledwo muskające palce, prawie niezauważenie wysypujące się z nich na czubek kolejnych dni, śmiesząc do łez, groteskowo poważne i mocno zarysowane, czarne i czerwone cyfry w kalendarzu. Kaskadą łez z tęczą odbitą w każdej z kropli, podobnej nie do zwykłego deszczu, a płatków śniegu każdej innej, jedynej w swoim rodzaju, tak bardzo, że aż krzyczącej - poznaj i mnie!
Poznaję. Uśmiecham się. Czasem ludzie myślą, że to do nich i odpowiadają mi tym samym (co nawiasem uwielbiam), czasem patrzą na mnie z pytaniem lub co gorsza z gotową odpowiedzią w oczach, w których błyskają w rytm niewypowiedzianych słów niebezpieczne błyski. Ale poznaję je dalej i dalej się uśmiecham. I myślę sobie wtedy, że bez cieszenia się z drobiazgów, chyba oszalałabym w złą stronę. Na tym świecie, w którym wylewam łzy za kołnierz, gdy śpiewasz baby it's a wild world i chowam się za Ciebie, żeby lepiej Cię słyszeć, czekając aż wszystko ucichnie. Znasz mnie trochę. Wiesz dobrze, że nawet płacząc, zwinięta w kłębek w pozycji embrionalnej, jakbym chciała jeszcze raz narodzić się kimś innym, nawet zagryzając wargi, paląc kartki z czarnymi myślami zapisanymi rozcieńczonym łzami atramentem - nawet wtedy kocham życie otulające moje kruche kości kołysane przez noc octem wszędobylskiego zła i górujące nad tym wszystkim moje serce tłukące się o klatkę żeber, z głośnym echem odbijającym się w każdej najmniejszej tętniczce.
Nie umiałabym zostawić świata, gdzie nawet śnieg puszcza mi miliony oczek, mieniąc się w słońcu brokatową tęczówką. Nawet wtedy, gdy grożę mu, że zmiotę go z powierzchni ziemi, ciepłym oddechem gigantycznej suszarki. Nie wyobrażam sobie przespać ani jednego dnia, choć są minuty, gdy wyrzucam w eter życzenia o siedmioletni sen.
Ale przespałabym tyle drobiazgów, że nie daj Bóg, straciłabym materiał na sny. Choć je też lubię to jeszcze bardziej..
Kurz tańczący w słońcu, jak czarodziejski pyłek, paszport na kartkach otulonych tekturową obwolutą dzięki któremu uciekam w inne światy, istniejące na drugiej stronie globu lub w innym wymiarze w parę chwil, ulubione słowa wyłapane wśród chóru głosów lub wyłowione z morza liter, kilka krótszych kosmyków wijących mi się wokół szyi małymi świderkami i owijanie ich wokół palców..
I jeszcze lubię nad życie wyczarowywać czyjś uśmiech, nawet ten przechodnia, z iskierkami zamiast błysków w oczach, lubię lepić w wyobraźni życie wyrzeźbione w chmurach przez anonima ze zmiennymi nastrojami i wiatrem na usługach i odwiedzać rusztowania budowanych właśnie domów naszkicowanych na konstelacjach, lubię szukać soundtracku do niby-prozaicznych chwil, lubię nie umieć gotować i bawić się w zdrową kuchnię i gdy jest zjadliwa bardziej niż cyjanek - cieszyć się podwójnym zwycięstwem, lubię nadchodzącą tip-topami wiosnę za to, że wraca co roku, lubię zimę w roztargnieniu szroniącą jeszcze drogę bielą jej długą ciągnącą się za nią brodą niby wielkim włochatym pędzlem, udającym nić Ariadny, za którą idą dzielnie wszystkie jej dzieci-potworki, z mrozem-wampirem gryzącym do krwii naskórek na samym końcu sznurka (dlatego nadal krwawią mi knykcie)..
A najbardziej lubię to, że mogę lubić to wszystko, tę niezamkniętą listę, której nie umiałabym streścić nawet gdyby ustąpiła moim słowom miejsce najgrubsza encyklopedia pod której ciężarem często suszyłam kwiaty. To, że mam to wszystko w zasięgu swoich chęci i mojego nienasycenia, że mogę wyciągnąć ręce, pobiec niby za kolorowym motylem, próbować, smakować, pytać i szukać odpowiedzi, lub kolejnych pytań, gubić się i odnajdywać. TO, że trzymam w rękach kolejny dzień i czuję jak leniwie przeciąga się w moich palcach, jak kot, który czeka by pogłaskać lub zadrapać. Którego i tak się kocha, bo ma swój urok i rozczulające kropelki mleka śniące na wąsach, niby nuty na pięciolinii.
Chciałabym żeby moje życie było piękną melodią.