"Znowu świt ,
wyczerpana noc.
Oczy gwiazd dawno zamknął wiatr..
Przemywając twarz uciszam gwar jeszcze ciepłych snów."
Wybieganie na palcach z kruchego ciasta snu w objęcia mgieł i mgiełek, w smaku - minus pięć. Chwila na zatarcie się granic między ciepłą skórą, a chłodnym powietrzem - marsz gęsi w równym szeregu, włoski stające na baczność. Po paru płytkich oddechach - białe flagi srebrzące się z ust. To znaczy: poddaję się jest mi zimno, przytul mnie przechodniu. Bezradne naciąganie zbyt krótkich rękawów na szczyt serdecznych palców. Drżenia spływają z opuszków zamarzając po drodze, gdzieś przy nadgarstkach. Tam zawsze obejmował mnie Pan palcami, żebym nie wybiegła na ulicę, pod tramwaj widmo, który nigdy nie zaszczycił naszych dziur i ulic.
Tu, w nowym powietrzu jest taki niejeden. I to tak realnie czerwony, że nie kusi mnie sprawdzać ile w nich wszystkich metafizyki. Wytrząsają ze mnie resztki snu, sople z rzęs, smutki z krańców myśli. Bezwstydnie poddaje się myślo-tokowi w mojej głowie, w rytm drogi. Obserwuje ludzi, którzy wyglądają jakby robili to samo. Choć mają różnie drżące palce, mniej lub bardziej wywinięte w górę rzęsy, gryzą górną lub dolną wargę. Chyba o czymś myślą. A Pan nadal potrafi myśleć o niczym? Nawet w tramwaju, nawet, gdy wszystko legło w gruzach, kładąc na ostrych, rozerwanych krawędziach potulną głowę, tuż u Pana stóp. Czy poszedł Pan dalej?
Koło moich stóp czerwony dywan liści. Mój niepewny krok nie chce nadepnąć zbyt mocno na klonowe żyłki. Jeszcze nie jestem gotowa na krwiste zachody, które będą odprowadzać mnie do domu. Więc chodzę trochę nad ziemią, starając się pamiętać o kluczach, dokumentach, labiryncie ulic naszkicowanym w głowie i całej reszcie rzeczywistości. Dla równowagi zapominam się w parku i na starym mieście, które pokochałam od pierwszych zwolnionych kroków i żalu towarzyszącego przymykaniu powiek. Chciałabym jeszcze zapominać się w tramwajach, ale za mało im ufam, a ich konsekwentny charakter odbieram przystankami, jako czystą złośliwość. Mimo to wypatruje ich stojąc na palcach, z jakąś niewyjaśnioną tęsknotą, za kolejnym dniem. Kojarzą mi się z nim teraz, czasem nawet na zamglonej szybie malują się plecy nieboskłonu, na które wdrapuje się słońce.
Mam wrażenie, że tych dni była już cała wieczność. Szybko przyzwyczaiłam się do tego, że tylko gwiazdy, małe przedmioty na biurku i moje szybko bijące serce nie zmieniły się ani odrobinę. Strach usypiają drobiazgi. Drgnięcia kącików ust w uśmiechu, dotyk książek, podwójny most tęczy nad ulicą, czarny kot odprowadzający mnie do parku, reliefy na budynkach, przytulanie się na przystanku. Głupotki.
Czuję, że idę dobrą drogą, choć idę powoli, ostrożnie, rozglądając się wokół, nasłuchując. Możecie trzymać za mnie mocno kciuki, będę wdzięczna. Póki, co uciekam przygotować się do prezentacji z percepcji słuchowej, bo skubana sama się nie zrobi, całuję w nosek.