Everybody but me..
Potrzebuję przystani. Szepczącej tęsknym echem za moim płynnym, bosym krokiem, pachnącej bukowym lasem i poziomkami właśnie uwolnionymi z ramion kruchego ciasta. Nie mogę usiedzieć w pozornie bezpiecznym kącie, szukam czegoś więcej, mocniej, wspinając się na rzęsach wyżej, patrząc z góry na horyzont zdarzeń. Jestem głodna. Trochę sobie umieram, małą za bardzo łaknącą życia śmiercią. Przez szum słyszę marsz żałobny gdzieś z wnętrza, a blisko, tuż obok niecierpliwe staccato palców na udach. Szukam okruszków, kropli owocowej krwi, obserwując drżącą jeszcze skórę. Choć na chwilę, bo przecież przystań jest blisko. Tylko czy cokolwiek na tym świecie jest w stanie obwlec w spokój Morze emocji, łzawo słone, rozgrzane jakby dopiero wypłynęło z objęć słońca parę minut po dwunastej, przez zbyt szybko bijące serce? Jakim jestem.
Znowu tu jestem, na dobrą sprawę nie umiem się poddawać. Terapia własna Stachurą, magnoliowymi świeczkami i zapachem herbaty, smakiem rozpuszczanej w niej czekolady i wymianą uśmiechów, czyni namiastkę cudów.