my heart is drenched in wine.
Chciałabym jeszcze wymienić się z Tobą uśmiechem. Bladym, nieplanowanym dzieckiem chwili. Równoczesnym drżeniem ust i powiek. Mogłabym nawet znowu dzielnie nosić na rzęsach biały puch śniegu, drżeć z zimna w przymkniętych drzwiach przytrzymując je zakleszczonymi palcami i przestępując z nogi na nogę jakbym goniła rytm zegarów, próbując każdą z sekund z osobna zachęcić do rywalizacji. Czas przecież choć płynie nieprzerwanie, chwilami niemiłosiernie się ociąga, jakby brodził we własnej toni, zagrzebując stopy w grząskim podłożu i plotąc warkocze z bandą wodorostów. Kropelka po kropelce. Czasem potrafi otulić mnie meandrem przywierając do talii jakby bał się, że upadnę i się potłukę, albo chciał naśladować Twoje dłonie błądzące, mimo większych zagrożeń poza niedoborem czułości. Czasem odpływa w czarne morze, zostawiając mnie w czarnym punkcie.
Choć przed moimi oczami feeria barw, piegi światła od słomkowego kapelusza i cała reszta cudownej iluminacji ciał niebieskich, czarny punkt mam pod stopami, stukam w niego wyimaginowanym obcasem jakbym próbowała go zdeptać, albo przecisnąć jakimś podziemnym tunelem w ramiona równoległego wszechświata. Czarny wyszczupla nadzieję, podgryza w wilczym głodzie spokojne, długie kroki, ma ostre błyski w ogromnych oczach. Moje wciąż są niebieskie, choć wzrok mój gorączkowy błądzi po twarzach szukając znajomych, Twoich rysów. Wachlarzem rzęs chłodzę powietrze, oddech, serce.