Amell.
(lipiec)
Dni spalają się w pozornie tylko zimnym słońcu. Chimerze oglądającej dumnie swoje długie promienie, w lustrze śniegu, szyb i szkiełek. Odbija się w nich, łaskocze, przeszywa spojrzeniem. Dzisiejszy dzień płonie jeszcze leniwie, bo porannie. Gdyby godziny pana Brzasku mogły, ziewałyby do towarzystwa wszystkim samotnym, upijając im kawy. To byłoby miłe. I może w końcu ktoś, by je polubił i nie podduszał ich stopą, drugą jeszcze brodząc w plytkim śnie. Czasem zwyczajnie nie lubię patrzeć na to wszystko, więc bez zbędnych drżeń, poddaję się pokusie i najciszej jak potrafię przymykam powieki. Gdybym miała napisać, co wtedy widzę nie umiałabym skończyć. Spróbuję, więc udać, że wzrok podpowiekowy nie jest istotny. To bzdura jak mało która, zwłaszcza, gdy ma się mój rodzaj powiek, ale słowa to jakoś zniosą. Boję się utraty wzroku normalnego i wewnętrznego tak jak śmierci przyjaciela, który opowiada mi o tym jaki grymas ma dziś niebo i czyta mi książki. Gdybym nie mogła zabaczyć pewnie czułabym bardziej resztę. To, że w powietrzu pachnie świerkową miętą i wszystko pędzi wzmagając wiatr bezczelnie pstrykający palcami w policzki.
Dopiero, gdy dzień spala się popołudniowym rumieńcem wszyscy zaczynają spostrzegać co się święci. Chodzą po mieście wśród litani adresów i modlą się o tamę w rzece płynącego wartkim nurtem czasu. Kiedyś próbowali coś zdziałać wskazówkami, ale bez większych skutków. I to tykanie bywające czasem tak irytujące, jak tembr głosu z najwyższej, zakurzonej półki.
Dzień dogasa. Lubię krwiste zachody słońca zimą. Czuję już upadające szare drobinki. Popiół dodaje mi piegi na nosie, które bezczelnie eksmituję kichnięciem. Odruchowo gonię za ich wędrówką, która ciągnie mnie w kolejną północ. Widzę je potem martwe leżące we wczorajszym dniu i czasem nie płaczę. Ty tak nie robisz? Tylko mocniej wychylić się zza ostrych wskazówek, tylko nie stracić ich uścisku i nie runąć w nicość. Nie trzymasz mnie za rękę, więc nie widzisz drobnych, czerwonych linii zdobytych dzięki tym moim małym retrospekcjom . Najwięcej ich na serdecznym palcu, który gdyby mógł serdeczność, by porzucił i serce. Ale jego marzenia wciąż górnolotne, skąpane w pierzastej bieli. Przez mgłę widzę, jak idzie tam skocznym krokiem po biało - czarnej klawiaturze fortepianu z nutą cynamonowego serca. Albo po labiryncie jeszcze ciepłej i drżącej skóry, której bardziej od mnogości korytarzy i zaułków zgubna jest czułość. Z mapą papilarnych linii w małym paluszku.
Dni uciekają w północ i giną, jak ćmy lecące ku światłu. Ja nie nadążam z wyrazami współczucia choćby w spojrzeniu. To dobrze, gdy chciałabym wlasnymi łzami gasić pożar życia biegnącego z ponaddźwiękową prędkością, bo to znak, że je kocham. Chciałabym krzyczeć, by się zatrzymało, gdy szminka lub łzy barwią mi na czerwono usta. Pozatym ostatnio nad wyraz nad zdanie nad ich kaskady - wolę ciszę.
Smutno patrzeć na umierające dni, nawet na okryte złą sławą poniedziałki, które - spójrzmy prawdzie w oczy - nie zmartwychwstaną w żaden czwartek. Najbliższy ma mieć za to w kieszeni najsilniejszy tej zimy mróz. Moje ukochane ażurowe rajstopy i znienawidzony czerwony nos powiedziałoby mrozowi nie, ale mają aktualnie inne zajęcie. A ja chyba obejrzałabym jakiś film.
P.S. Ostatnio nie umiem pisać, ale nadal sprawia mi to przyjemność *pluje sobie w dołek w brodzie*