"Million stars are falling down
while I'm waiting for you..."
mój kosmos.
Chcę uciec na księżyc, żeby nie oblewać gorącym mlekiem wieczorów bez jego widoku za oknem.
Stukasz palcami gdzieś w okolicy nadgarstka, mniej więcej tam gdzie powinien znajdować się zegarek i mrugasz tak szybko, że nikt inny oprócz mnie, by tego nie wychwycił. Co dzień z tą manierą i amarantowym krawatem patrzysz z nieba i karzesz mi nie wymyślać bzdur i pić je szybko. Niby, że lekarstwo, niby na całe zło, choć zdradziecko pali w język. Słowa z jego końca jak na komendę zaczynają biec pod palącym się gruntem, gdzieś w tył, bez map i instrukcji zmieniając się w połknięty kamień, który może i chciałby być witaminą, ale los miał na niego inną wizję.
Ale to nic tak myślę, więc się nie przejmuj. Bo są dni, gdy te mleczno - białe żale bawią się aż do rana na dnie kubka we wróżby Pań ze skośnymi oczami i wąsikiem z fusów nad górną wargą. Stają się przez taką noc chłodne tak bardzo, że zawstydzaja moje serdeczne palce. I uwierz, że wtedy też mam ochotę wziąć wielki zamach i tą drobinką żali jeśli nie oparzyć to choć zamrozić dniejące już niebo. Cokolwiek, byle je wzruszyć. Zwrócić na siebie jego uwagę. Chcę księżyc za oknem, albo pod stopami.
To najważniejszy powód tej całej podróży i zamieszania, a śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, wiesz? (Dlaczego, więc nie połączyć tych dwóch spraw w jedną najważniejszą? ) Pewnie nie wiesz, bo nie słuchasz nic prócz najnowszych chodnikowych płyt pełnych zgiełku i brudnej wody miarowo spadajacej z rynn. Muzyki, która zniewala szept. Mój, Twój, Jej, Ich a może Wasz? Sama też nie nauczyłam się czytać z ust, bo zawsze mnie rozkojarzają. Nawet te tutaj tak często okryte kurzem wstającym na baczność przy każdym rozkazującym, głebszym oddechu.
Księżycowe rogaliki na śniadanie za oknem i to całe szczęście to nie tu. A ja jestem głodna tak bardzo głodna. Choć rzeczywistość tyle razy już była nie w smak. Karzą mi na przykład czytać brzydkie książki o jedzeniu ludzi i dziwią się, że znowu nie powiedziałam, że smaczne i że nie zmyłam smakowych kubków, ani sztućców, ani tego cholernego tuszu, który zapisuje mi tajne kreskowe kody na policzkach. Tak jakbym szukała w tym jakichś głębszych przesłań. Nie będę tego wszystkiego przecież tłumaczyć temu ich zdziwieniu próbującemu coś odczytać z moich ukradkowych spojrzeń. Rzucam im w myślach widelcami w oczy, a potem zasłaniam ciąg dalszy innym obrazem, bo boję się krwi i złamanych rzęs.
Jestem niesmaczna i mówię brzydkie rzeczy, gdy oni patrzą mierząc mnie wzrokiem. Urastam wtedy w wyrośniętą drogę mleczną, której zdaje się nie ogarniać ramionami nawet wszechświat. (Nie wiedzą, że akurat wszechświat mnie rozumie jak nikt.) Oni swoje ramiona chowają za plecy i pobożnie liczą kręgi. Okrążając mnie co jakiś czas myślą, że jestem tego nieświadoma, że zasłaniają ich drzewa. Ale te potężnieją już tylko w nagości nie skrępowanej nawet nibyfigowym liściem, coś jak tło filmu klasy B. Nie lubię ich tru, tu, tu. Choć siedzimy w jednym kinie, a życie jest próbą spektaklu, która nie odbędzie się nigdy. Piszę te słowa na pięciolinii, nie jak zawsze na czystych, albo w kratkę. Więc i te slowa o spektaklu śpiewam. Oni mnie uciszają, a ja rzucam popcornem. Powiedziałabym, ze to dziecinne, ale uraziłabym cud dziecięcej wyobraźni i radości, nie zmąconych niczym co zasługiwałoby na zniewagę.
Zmącenia są dzisiaj gęstsze niż mgła. Dlatego najbardziej boję się, że ważą się tknąć spraw dla mnie białych. To byłoby tak jakby ktoś nagle nauczył nieboskłon kłaniać się w pół i znikać na zawsze za horyzontem, albo przefarbował, go na czerń. Czerń wyszczupla z nadziei proszę Pani. Oj.