Kubki smakowe w złości udają, że są kruchą porcelaną i drżąc pokrywają mnie aż po usta pajęczyną pęknięć, nie do załatania nawet czerwoną szminką. To wszystko przez ostatnie powietrze zmącone przez klątwę liści, które ze szczytu najcieplejszego dotyku słońca upadły na sam dół i są ustawicznie deptane litanią stóp. Na nic moje modlitwy by skakać między nimi, podzielić je na złote i purpurowe, lub, chociaż chodzić boso. To już ich ostatnie tchnienia, cichym dreszczem przebiegające park. W tej gorzkiej klątwie, którą od tygodnia oddycham rodzi się festiwal moich krzywiących się min i grymasów. Wstaję, gdzieś na przejściu między nocą, a dniem, więc nie widzę nic za niepewnym pory oknem. Tylko słyszę. Brakuje nuty słodyczy w szarym rytmie codzienności. Na pewno znasz jej melodię, bo to klasyka. Rozlewa się po ulicach i uliczkach płynnym, zgrabnym ruchem, niby tańca. Porywa w ten niby taniec nierozważnych obserwatorów tu nadmienię niedomknięte drzwi i szyje niedokładnie osłonięte szalem. Melodia gra. To jedna z tych wrednych i wwiercających się w głowę, jak te z radia, które słyszy się tak często, że uszy pragną cofnąć je i bezceremonialnie zwrócić zanim dojdą do głowy i jak na złość mimowolnie sami zaczniemy je nucić. Tak nawiasem to zawsze podobała mi się zdolność niektórych do rozbijania ( choć to brzydkie słowo może lepiej rozbierania?) Melodii na jej drobinki, po nutę, lub jej brak. Ale z muzyką z szarego radia to nie duży problem akurat. Prosta korelacja, nic takiego, nic a nic. Zbyt ciężkie od goryczy głowy upadają windą szyi na sam dół i wraz z deszczem udają werble, urwane włosy, zabłąkane gdzieś na rondzie guzików bawią się w struny, a szepty zza ścian różnej maści, półsłówka i ogólny miejski zgrzyt zdają się coś śpiewać. Obwoluta szarego dymu tuli to wszystko do siebie tak mocno, że aż brak tchu, aż śmierć i jej cień - cisza. Muzyka umiera. Ja coś sobie nucę, teraz, gdy jej nie ma jeszcze ciszej niż przed chwilką. Patrzę, co poranek na ten umierający, co rusz koncert z bezpiecznej oddali kupując paczkę cukierków i dmuchając na palce. Tak bardzo kontrastuje z tym co śpiewa Coś we mnie, że aż mrużę oczy. Ale i tak słodyczy mi dziś mało. Choć chyba walczę sobie. Za dwa dni powinnam już obracać w dłoniach szklany, pachnący flakonik i wypełniać nim skórę, gdy jak dziś przypadkiem wypiję gorzką kawę lub coś dopadnie z tyłu ugryzie w kark. Na razie bronię go zielonymi paznokciami, którymi umiałabym zadrapać, uśmiechem pewnym uścisku kącików ust, choć nie zawsze powodu i książką, z którą znowu będę się śmiać, bo w końcu po to ją dostałam. Ostatnio lubię czytać jeszcze bardziej. Może rozgrzane od skakania po słowach rzęsy szybciej wysuszą łzy, jeśli te przyjdą ot tak się na nich pohuśtać?