Milen.
Ale wtedy bylo ciepło, chciałoby się mruczeć litanie do tamtego słońca..
Gdyby tak można było zbierać i zatrzymywać Chwile. Choć na chwilkę, jedną zimę, by ją przetrwać. Chwile zapakowane pospiesznie w biegnącym naprzód życiu, gdzieś między pierwszym, a drugim jego krokiem. Choć tak rzadko reaguje na moje: 'stój! ja wysiadam!' Może zdążyłabym dobiec za nim, tańcząc do znanej mi tylko melodii. To działa lepiej niż ta nudna lewa i prawa i znowu!
Chwile jeszcze drżące..
Błyszczące, krzyczące, parzące w ręce.
Nie jak sam zarys, ramka, obraz.
Nie półnuta, tembr, piosenka.
Nie opuszek, dłonie, dreszcz ciepła na skórze.
A tak na raz wszystko w jednym, na trzy cztery. Połykałyby serca na odwyku z melancholii. I ten słodki smak braku tchu chwilę później rozpływający się w żyłach. Idealny lek na szary jad zimosiennych dni. Prosto w krwioobieg.
Gdyby można. Pod powieką mieści się zbyt mało.
Chwile wbiegają tam na siebie jakby bawiły się w kalejdoskop. Ale im po prostu ciasno. Są jak tęczowe nasiona grochu w strączku. Marzą o słońcu dnia, ale powieki ich pełne są zbyt ciężkie, by unieść ciemne zasłony rzęs w górę. I ja chiałabym kwitnąć wysoko, gdy widzę słońce patrzące na mnie z góry bez cienia wywyższania się. Po prostu się uśmiecha od wschodu do zachodu. Szerokim promieniem.
Wskazówki zegara nudzą się i biegną do tyłu. Na długich nóżkach z ostrymi obcasami, robiąc z cyferblatu salę balową i bezwstydnie łaskocząc cyferki. Albo to ta jesień, tak na pewno jesień. Bo jesień lubi wspomnienia, lubi to co wstecz. Nie to, że ja nie wiem, która godzina. Zgubiłam sie już na wiekach. Nie liczę też już, które popołudnie topię w słonej herbacie, czysta i głodna.
Czas mija szybko, wiem jak strasznie mnie tu mało. Wam mało mnie, a mi głębszych oddechów spokojnie wypełniających płuca. Czasem powietrze krztusi jakby chodziły w krok za mną fabryczne kominy otulając mnie szarą mgiełką, gdy zapomnę płaszcza. A gdy nawet go zabiorę i zapnę po ostatni guzik, w obawie, ze znowu zastąpią mój cień i próbować będą igrać z powietrzem - wyszukują w nim dziury i oderwane guziki i krzyczą na alarm. Igiełki bólu przychodzą znikąd, mówią, że tylko je zaszyją, że jestem dziś lzejsza i ten rozmiar jest za duży, więc tylko wezmą miarę. Tak dużo mówią, próbując mi samej zasznurować usta. A ja wciąż pytam: Dlaczego czuje je wszędzie, od stóp po policzki? Gdzie mój tlen?
PS Zapomniałam dopisać, że upewniłam się w tym tygodniu, po raz setny drugi zresztą, że to jakiś boski błąd, że urodziłam się tutaj. Toruń jest cudowny nawet w ulewie, a w kocich łbach mruczą pozostawione tam okruszki mojego serca. Byłam mała karmiłam gołębie, coś mi się pomyliło. Na pewno wtedy powpadały w szczeliny i gdzieś we mnie, głęboko głęboko. Teraz za każdym razem, gdy biegam wśród ulic i gubię się, mruczymy razem do rytmu kroków.