jesienne popołudnia.
`zabierz dzisiaj mnie na
spacer,
obiad,
potem
nudny
film."
Czuję jesień rozmawiającą z chłodem moich palców. podsłuchuję, z lekkim zawstydzeniem. tak pasują ich słowa do siebie, zawsze któreś podrzuci kropkę, literę, sens. jakby się znały od zawsze, a nie od paru bardziej wietrznych wieczorów utopionych w ciepłej herbacie. czas rozsypuje się jak cukier, a ja coraz czulej trzymam łyżeczkę. rozkruszam, rozdrabniam, rozczulam się. tak jak zawsze. Twoje zdrowie. kropelki jesieni na moich nadgarstkach. idziemy za rękę pod parasolem liści, którym jeszcze życie miłe. samobójczych kropel nie ma też jeszcze zbyt wiele. za to coraz szybciej robi się ciemno. boję się mroku, nawet gdy układa się znużony, na to co mi znane i bliskie. szaf, które nagle dostają długie ręce sięgające do najdalszego kąta pokoju. albo ramek i kształtów jakby liźniętych fluorescencyjną farbą. wszystko to odciśnięte w szczerzącym się do mnie mroku. zagryzam wargi koło pierwszej. ratuje mnie śpiew przez słuchawkę o drugiej, że bliskość, że strach, że rozproszy. wypuszczam oddech jak mały obłoczek dymu. nie potrzebuję już chmur, kłębiastych baranów, by je liczyć. śpiewam ten sen, ze sluchawką w ręce. do rytmu drżą przymknięte powieki. mówią, że to miłe spokojnie zamykać oczy i iść jak ślepiec. nie wyprężać rzęs ponad czoło i granice możliwości. życiomaniacy, w swoim kolorowym środku nie wierzą w większość granic. ale w te uwierzyliby z uśmiechem.