Ostatnio dni mijały mi pozytywnie. Wczoraj wróciłam do swojego kochanego, rodzinnego domu cały miesiąc mnie nie było... Jednak dziś wieczorem, gdy wszyscy domownicy, włącznie z psem udali się na spoczynek, ja włączyłam komputer. Otworzyłam folder w którym były zdjęcia S. Myślałam ku**a, że już mi przeszło... ale nie. Po prostu się rozpłakałam. Nie był to jakiś rozpaczliwy szloch, ale po prostu pojedyncze łzy, którym towarzyszyło wewnętrzne, przykre, ciężkie uczucie.
"Musimy zostać przyjaciółmi, chociaż na razie... Wybacz."
Pewnie.
Nawet się po ludzku nie odezwie. Żadnego durnego "jak tam?" bądź "hej, co u ciebie?". Nic. Zero.
Ogólnie sama siebie nie rozumiem.
Nie umiem do siebie dopuścić myśli, że to wszystko się skończyło, nie wróci.
Nie kochałam go i nie kocham, jednak nie wiem co to za uczucie, które nie pozwala mi o nim przestać myśleć, tęsknić.
Może sama po prostu nie umiem pogodzić się z tym, że jakikolwiek facet mógł, dosadnie mówiąc : "dać mi kosza"? Może kręciło mnie tylko to, że był taki "niedostępny", a gdy wydawało mi się, że jest już mój, tak po prostu odszedł, co spowodowało bardzo bolesny "upadek na ziemię"? Może boli tak dlatego, że cały czas mydlił mi oczy obietnicami bez pokrycia, że kłamał, iż jestem dla niego "naprawdę ważna", że "jestem dla niego dziewczyną numer jeden i to bez ściemy" i "tak bardzo tęskni", a ja w to wszystko wierzyłam jak cholernie naiwne dziecko, któremu wyrodna, zła macocha obiecała kupić dużego lizaka w pobliskim sklepie ze słodyczami, po czym kupiła go, ale szybko i bez ostrzeżenia wyrwała lizaka dziecku z ręki, nim to zdążyło dotknąć je koniuszkiem języka i wyrzuciła do pobliskiego rynsztoku..?
K**wa nie wiem....