Kiedyś już zaczynałam. Trzy lata temu. Z identyczną wagą jak teraz, z podobnym zapałem, z tym samym celem. 53 kg. Wytrwałam wtedy równe dziesięć, dokładnie połowę. A później, jak zwykle, zaczęły się schody. Nienawidzę swojego organizmu. Lubię za to swoją silną wolę. Tylko z odchudzaniem jest tak, że... pomimo początkowych trudności umiem się zaprzeć i schudnąć te siedem, czy dziesięć kilo. Ale później tyję. Osiem, dwanaście. I od jakiegoś czasu wydaje mi się, że kiedy staję na wadzę i widzę to przeklęte, ogromne 73 jest mi lepiej niż kiedy przypominam sobie, jak z 63 rosło, pięło się do góry, aż wreszcie zatrzymało. Cholerne tabletki. Jedne, drugie, trzecie. Kiedy byłam dzieckiem - sterydowe. Teraz - hormonalne. Nienawidzę ich wszystkich. Ale nie mogę się im przecież poddać. Znalazłam w sobie tę motywację, która tkwiła we mnie kiedyś i dzisiaj naprawdę wierzę, że się uda. Musi. Kto, jak nie ja? Kto, jak nie my? Zakładam tego bloga, bo już raz się przekonałam, że nie ma nic bardziej budującego niż świadomość, że nie walczy się samemu. Że są ludzie gotowi nas wspierać. Witam się z Wami, zupełnie nieperfekcyjna, ale do perfekcji dążąca. Zaczynam swoją walkę. Długą i uciążliwą. Ale się nie poddam. Nie ma mowy!
Małymi kroczkami.
Pierwszy cel: - 5, czyli 68.
L.