Małe, tańczące, obijające się o moje wnętrzności kawałki szkła. I ten blask, a potem ciemność, niedopuszczalne że tak można.
Okrutna pogoda, szpetne bańki na kałużach, zwiędłe, brązowe liście, podeptane przez setki osób, każda z osobna odciska na nich swój numer buta, nawet nie patrząc pod nogi.
Dym papierosowy unosi się coraz wyżej i wyżej, rak płuc naprawdę nie jest istotny, bardziej boję się o brak odreagowania, w jakikolwiek sposób. Zakopię się pod ziemią, umażę błotem, przykryję trawą, bo rośliny nie czują. Za każdym razem, gdy to wszystko próbuje się wydostać. Nie może. Napotyka opór, zbudowany z uprzedzeń, z wątpliwości, z żalu... ze strachu. A wystarczy chwycić za rękę. Ale ja nie mówię, ja tylko płaczę, wiecznie płaczę, marnuję tak cenny czas, kryształy ciągle wymykają mi się z rak i uderzają z hukiem o ziemię. Nie chcą się rozbić, nie chcą zakończyć. Obudź mnie w końcu, zniszcz ten chaos, przywróć słońce, zabierz przesiąknięte deszczem włosy, chcę kubek ciepłej herbaty, chcę ciepły koc, ale nie chcę tego wszystkiego sama.
Stop me, say you wanna stop me !