hey..
teraz miałam jazdy, wew praktyczny
i co? i ja która rzekomo ogarniała genialnie prowadzenie auta, zawaliła.
zawaliłam wszystko, praktycznie niczego nie zrobiłam dobrze. zawsze tak jest, ja która niby sobie radzi lepiej niz reszta i tak w mało której sprawie, gdy przychodzi co do czego zawalam. zawalam na całej linii.
w piątek mam egzamin, wiem ze go nie zdam. wiem bo widze ile mam braków, wiem ze nawet jezeli nadrobie braki i tak zawale, bo to ja. co ja własciwie osiągnęłam w zyciu? jestem nikim. poza tym ze dostałam od losu względną figure i urode, nie mam nic. nie potrafie osiągnąc tego co bym chciała. jestem nieudacznikiem. nie zrobiłam nic by iść w kierunku tańca, nie ogarnęłam polskiego, mimo ze sie starałam dostawałam kolejne kapy, co z tego ze siedziałam przez pare dobrych tygodni do 3 nad ranem kując jakieś pieprzone epoki na pamięc. przyszłam, napisałam, wyszłam z dobrymi przeczuciami, myśle sobie ' aaa dobrze mi poszło, będzie 3, jest! zalicze ten pierdolony polski i spokój! '. dzien oddania sprawdzianów - kapa, poprawa - kapa, druga poprawa - kapa. niczego konkretnego sobą nie reprezentuje, niczego konkretnego nie zdziałałam w swoim 18 letnim zyciu. żyje już 18 lat na tej zasranej planecie a nie zrobiłam niczego. NICZEGO z czego mogłabym być dumna. potrafie jedynie kręcic dupą na parkiecie. i do tego nie jest to jakis zaawansowany poziom, po prostu jestem. nie wyróżniam sie niczym, a wręcz zaniżam poziom ponadprzeciętności całej ludzkości. kim ja do cholery jestem? za 3 miesiące matura, a ja nawet sie do niej nie specjalnie zaczełam przygotowywac, jak zawsze wszystko na ostatnią chwile. i co z tego ze nie napisze tej matury tak jak bym chciała? skoro i tak ide na prywatną uczelnie, na którą pewnie sie dostane, tylko po to by zycie znowu mi pokazało ze jestem nikim, ze sobie tam nie dam rady, ze duze miasto, przyszłosc, zycie w dostatku i szczęscie nie jest dla mnie. nie potrafie już tak dłuzej, musze cos z tym wszystkim zrobic.
ha. ile razy sobie tak powtarzałam w duchu? ile razy sobie obiecywałam, choćby to ze zaczne ćwiczyc? stać mnie tylko na to zeby sie głodzić, zeby waga leciała w dół. co z tego ze leci, skoro nie wkładam w to praktycznie zadnego wysiłku. po prostu jem mało, bardzo mało, jeden posiłek dziennie. i co to jest? poświęcenie ? NIE to jest zwyczajny pokaz mojego małego głupiego ja, pozkazanie moich słabości. tego ze nawet przed sobą nie jestem w stanie niczego zdziałać, ze tak naprawde to nie zdziałam nigdy niczego, bo jestem żałosna, jestem nikim, jestem bezużyteczną formą życia, która zabiera wybitniejszym tlen, miejsce i zapewne nie raz czas. czas który jest tak cenny. taki ważny.
okey, załóżmy ze kiedys uda mi sie zbudować z kimś kogo rzekomo pokocham, rodzine i co? urodze syna, bądź córke. po czym bede płakać jak wyglądam, jak wygląda moje ciało. wszystko będzie okey, mąż będzie mnie wspierał jak tylko będzie mógł, mi to nie bedzie wystarczac, bede oczekiwała niewiadomo czego, gwiazdki z nieba. i co? i moje dziecko zacznie dorastac i jakie ja mu wpoje wartości? czego go naucze? i wtedy wtedy kiedy przyjdzie tak naprawde moment sprawdzianu mojego 'ja', tego czego się nauczyłam przez całe zycie, tego co jest tak naprawde we mnie. mój mąz nie wytrzyma, zostawi mnie, zabierze mi dziecko, o które będę bezskutecznie walczyc, bo co ja będę mogła mojemu dziecku zaoferowac? jaki standard zycia? żaden.
jestem nikim. takim szarym człowiekiem, bardzo szarym, nawet nie zwyczajnym, zwykłym nie przeciętnym. jestem poniżej przeciętności. jestem zerem.