Jestem, żyję, funkcjonuję. W każdym razie mam się dobrze. Na tyle na ile można w obecnej sytuacji ogólnoświatowej tak się mieć. Jest stabilnie. Od dłuższego czasu. Przez te dwa miesiące sporo się zmieniło. Przestałam wychodzić. Wychodzić do tamtych ludzi. Byłam u nich dwa tygodnie temu. To było smutne. Wcale tam nie pasowałam. Chyba się zmieniłam. Oni też się zmienili. Ani ja, ani oni nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi. Jednak w tym przypadku nasze drogi rozjechały się po prostu jeszcze bardziej. Po prostu przykro było patrzeć na to jak szorują brzuchem o dno i nawet nie zdają sobie z tego sprawy. A może i zdają? Pewnie to czują, ale nie mają zamiaru zawrócić z tej drogi. Pewnie się już nie spotkamy. Chyba, że oni przejrzą na oczy. Ja nie zamierzam się cofać. Tym bardziej, że przestałam być już Matką Teresą i litować się nad wszystkimi. Po co mi oni? Ludzie którzy siedzą w tym bagnie nie są w stanie być w relacjach tak jak powinni. Ich nie ma. Są nieobecni. Przekonałam się o tym nie raz. Nie muszę ratować całego świata. Choć mam wrażenie, że w ciągu ostatniego roku mocno się schrzanił. Nawet nie jesteśmy blisko, żebym miała jakikolwiek obowiązek patrzenia na to. Wystarczą mi smutne historie o których słyszę na stażu i będę słuchać ich coraz więcej. Nie chcę żeby w wolnym czasie właśnie to widziały moje oczy. Wystarczy. Muszę o siebie dbać, jeśli chcę żeby mi się udało.
Robię staż, szukam pracy, robię kurs i jeszcze raz szukam pracy. To mnie akurat dobija, że nie mogę jej znaleźć. Szukam od stycznia. Bardzo nie chcę wracać do gastro. To jest toksyczne miejsce. Szlag mnie trafia jak przeglądam oferty. Chciałabym pracować, ale telefon milczy. W jakimkolwiek godnym miejscu. Halo, przecież nie chcę wiele. Jak myślę o kolejnych wydatkach to chce mi się płakać. Pracowałam prawie 3 lata aż do października. Nie radzę sobie z brakiem pieniędzy, zajęcia, presją rodziców na oszczędzanie. Czuję się z tym po prostu źle. Samoocena siada mi na dno. Staż i kurs jakoś trzymają mnie w kupie.
Wróciłam do Pana K. bo znowu posypał mi się kręgosłup. Tylko, że tym razem to coś zupełnie innego. Ogólnie bardzo skomplikowana hipoteza, którą stworzyliśmy wspólnie. Pamiętacie Pana K.? Bo ja zapomniałam. Naprawdę, przysięgam. Dopiero jak przejrzałam stare wpisy to sobie przypomniałam co dokładnie się działo. Tak jakbym miała jakąś fugę. Czy to neurotyczna dysocjacja w odpowiedzi na nieakceptowalne? Nie wiem. Ale teraz po prostu jest ok. W sumie miło mi było, że zostałam zapamiętana. A właściwie to wszystko zostało zapamiętane. To ja mam jakąś ulotną pamięć. Chyba powinnam tu pisać częściej, przynajmniej miałabym jakąś możliwość powrotu do wydarzeń jak będę miała ochotę za kilka lat. Nie wiem czy codziennie, to chyba byłoby za dużo jak na mój ostatni slow life. Nie dzieje się zbyt wiele. Chyba nie byłoby o czym pisać. Nadal mam mnóstwo myśli. Ale one jakoś biernie chcą pozostać w głowie. I mówić tylko do mnie. Lub być w myślach mówione do kogoś innego. Każdego dnia prowadzę takie wewnętrzne dialogi. W myślach ciągle mówię do kogoś. Zobaczymy co i czy z tego wyjdzie. Może jutro. O ile zdążę, bo po południu jadę do Pana K. a później obiecałam W. że się z nią zobaczę. Już to widzę jak tam wchodzę i na pytanie ''I jak wygląda sytuacja? Gdzie Cię boli?'' odpowiadam - ''O Jesku, Panie, a gdzie mnie NIE boli'' (z mentalnym ''XD''). Bo niestety tak wygląda obecnie sytuacja. Ale ja patrzę na to jakoś mocno ironicznie.
To by było na tyle.