To wszystko wraca jak bumerang. I za każdym razem wygląda zupełnie tak samo. Żadnej złości w sobie już nie mam. Zniknęła. To było tak, jakby nagle stał się czystą kartą. Tabula rasa, mając 21 lat. Dwa razy myślałam, że mam to za sobą. Dwa razy odbudowałam świat. I po co to wszystko? Po to by runął po raz trzeci. Choć może nie runął, a raczej wszystko zbudziło się do życia. Tym razem brak objawów ruiny. To tylko smutek, to wycofanie. To niechęć do tego by poznawać kolejnych. To taki moment, kiedy wycofujesz się z tego pędu, kiedy stajesz się zimną skałą, której nie idzie zniszczyć. Tylko, że ona tylko pozornie jest tym ciężkim głazem. W środku jest pusta, a gdzieś pod ostatnimi warstwami tli się mikroskopijny płomieniek. Nie zauważasz ich wszystkich i gdy tylko zaważą się wyskoczyć z próbami zawarcia jakiejś bliższej znajomości to wpadasz w gniew. Są jak marny pył. Nie chcesz z nimi nawet rozmawiać. I czujesz się jak sadystka. Nie ma Cię dla nowych ludzi. W sumie już od dawna mnie dla nich nie było, już nie nawiązuję nowych znajomości tak jak kiedyś. Wszyscy Ci faceci wydają się być wyblakli, nudni i wręcz odrzucający. Co zrobić?
Przy nim przecież wszyscy bledną, właśnie tu jest ten haczyk. Zapomniałam o tych krzywdach, bo był inny. Choć był niby ten sam, to jakby nie ten. Jakby nieznany, znów. Zdawał się być... Troskliwym w stosunku do innych? Pamiętał, tak dużo pamiętał. Gdy tylko go widzę, wszystko wraca a ja wychodzę z siebie. Chyba nie umiem sobie z tym poradzić. Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek uda mi się zapomnieć o połączeniu tych niespotykanych cech. Nie sądzę, że kiedykolwiek nie będę już widzieć tych oczu, które były inne niż wszystkie wokół. Próbowałam, ale mija już rok. Dokładnie 14 grudnia 2019 widziałam go pierwszy raz. Bywało mi lepiej lub gorzej. Nie raz wmawiałam sobie, że mnie to nie rusza. Nieprawda. Każde przelotne spotkanie lub jakakolwiek interakcja powodowała zderzenie z murem, który wrzeszczał - gówno prawda. Po czym znowu lądowałam w tym samym miejscu.
Choć zdrowy rozsądek działa, jego próby są bezskuteczne. Broni mnie jak tylko potrafi. Na nic to. Przed Sylwestrem mdłe niechęci męczyły mnie cały tydzień. Robiło mi się gorzej na myśl, że tam idę i on też tam będzie, Pan Czyste Zło. W sumie i wcześniej był to dla mnie czynnik odstraszający. Ale powiedziałam sobie - dlaczego mam rezygnować z ludzi, których cenię tylko dlatego, że przyjaźnią się również z nim? Dlaczego mam znikać? Dlaczego mam odejść? Dlaczego TO JA mam rezygnować? Nie zrezygnowałam. I mamy tego dzisiaj konsekwencje. Ja nie mam nad tym kontroli, to może wszystko. Wystarczy, że odpowiednio intensywnie poprosi. To nie jest sprawiedliwe. I nigdy nie było. Nie zrobiłam nic złego, a jedynym wyjściem, które mogło by mnie być może uratować jest ucieczka. Jak tchórz. Odpuszczenie grupy ludzi na której mi zależy. A może zrobiłam?
Teraz go tam nie ma. Jedyna rzecz, za którą covidowi jestem wdzięczna. Jego powrót do domu, więc brak możliwości spotkania go we wspólnym gronie znajomych. Ale przecież to wszystko nie potrwa wiecznie. Oni nie zamierzają przecież rezygnować. Nigdzie sobie nie idą z myślą "na zawsze". To tylko czekanie na lepsze czasy. A te cholerne, lepsze czasy nadejdą. I pewnie niezbyt wiele czasu pozostało nam na nie czekać. I wtedy on wróci. Oni wrócą. Jak ja będę mogła to znieść? Chyba nie można.
Już Sylwester mi pokazał jak marne było moje ''ja tu już nic''. Jak marne było ''tylko się boję, że zniszczy atmosferę, bo doskonale pamiętam jak smutno bywało gdy on był a jak miło jest teraz''. Przecież to była nieprawda, choć ja głęboko w to wierzyłam. Dopiero dzisiaj wiem, że to było tylko wyszukane na siłę zmartwienie a szczegóły tkwiły w czymś zupełnie innym. W lęku przed zobaczeniem ich razem, ale przede wszystkim w lęku przed jakąkolwiek interakcją z nim i że to będzie zdecydowanie zbyt trudne do przełknięcia. I choć to wszystko uderzyło we mnie ponownie, uderzyło zbyt mocno to ja jak ta lodowata skała, z wierzchu byłam niezmienna. I przy każdej okazji do choćby najzwyklejszej koleżeńskiej interakcji chowałam się w kąt. Udawałam, że nie widzę. Że jego nie widzę. Rozmowy ucinałam w zarodku. U C I E C Z K A.
Ale po prostu nie mogę. Wiem, że bym nie potrafiła. To co jest, jest tylko w mojej głowie i tam pozostanie niezależnie od kosztów jakie będę musiała z tego tytułu ponieść. Właściwie to już nawet chyba wiem ile to kosztuje. I że nigdy nie zdążę tego spłacić w całości, nie stać mnie na to. Więc ze mną zostanie. Nawet jeśli nie będzie pielęgnowane. Nie mogłabym im tego zrobić, nie mogłabym zrobić tego jemu. Przecież oni są razem szczęśliwi. Nie mogłabym się w to wpierdolić. Stop. Skąd niby wiem, że są szczęśliwi? Bo tak to sobie wyobrażam? Nie wiem, nic o tym nie wiem, ale to i tak niczego nie zmienia. Zresztą właśnie dlatego wtedy przed pójściem spać tak uciekłam. Dlatego go zignorowałam. Dlatego zignorowałam też resztę i postawiłam na swoim. Dzięki temu uniknęłam potencjalnie traumatycznej i niesamowicie niezręcznej sytuacji. Nie chciałam powrotu do 26 stycznia, tak nie mogło być, nie mogłam tak. Byłoby mi tylko jeszcze gorzej, choć tak czy siak gorzej już jest. Ale wtedy to przekroczyłoby moje granice.