Trochę tak się ostatnio czuję jak to zdjęcie - rozmazana. Większość rzeczy wokół jest jakaś bezwonna i bez smaku. Pogoda już się nie nadaje do spacerów. Moje dłonie nienawidzą tego zimna. Już nie mówiąc o płynach do dezynfekcji. Czuję jakby postarzały się 10 lat. Nic tylko siedzenie w domu i nie wystawianie nosa na zewnątrz. A w środku zamieszanie. Zwyczajowo też lęk. Jest niejako spokojnie, bo niewiele ostatnio czuję. Chyba nawet w stosunku do niego. Nieprzerwane poczucie pustki wokół, z którą nic nie da się zrobić, niczym zapełnić. Stop. Ona nie jest wokół, ona jest we mnie. Wokół dużo gwaru i kłęby ucieszeń. Zazwyczaj bywa radośnie. Jesienno-zimowa pustka wróciła, jeszcze nie pora na nią. I staram się z wszystkich sił oszukiwać nawet samą siebie, że braki w odczuwaniu to siła, doskonale o tym wiedząc, że to bujda. Przyjdą w końcu, uderzą z opóźnieniem.Teraz tak jakby świat się zatrzymał a jednocześnie wydawał się pędzić w miejscu swojego zatrzymania. Bo wciąż towarzyszy mu odczucie - ,,za chwilę coś się wydarzy, stanie się coś dużego, coś co zmieni wszystko, coś czego się nie spodziewamy''. W końcu nic nie może w nieskończoność wyglądać tak samo.
Nadmiarowo we mnie lęku. Wolno płynący rzeczywistością lęk przetacza się przez te cztery ściany co najmniej kilka wieczorów w tygodniu. Regularny spektakl, zapiszmy to w harmonogramie. Boję się przyszłości, boję się pracy, boję się nauki, boję się samotności - choć ostatnio ktoś zupełnie obcy na imprezie mi powiedział, że to niemożliwe, bo nigdy nie pozostaniemy sami. Owszem, lecz samotność to zupełnie inny konstrukt, niż bycie samemu. Samotnym można stać się zawsze, jeśli tylko odpowiednio się o to nie postaramy. Boję się swoich wyrzutów sumienia, których manifestacji oczekuję całe życie, choć nie dają znaku życia. Boję się poczucia zmarnowanego czasu i zaprzepaszczonych szans, boję się, że kiedyś nazwę to wszystko smutną historią. Boję się kolejnego dnia, a czasami drżę nawet w konsekwencji dostrzeżenia własnego cienia. Po prostu lękam się w chuj. Jednak ciekawość nie ustępuje. Jej zasoby chyba są niewyczerpalne. W końcu tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. A przed nami jeszcze Sasin prób. Dosłownie i w przenośni.
Czasem mam wrażenie bycia pochłanianą przez to wszystko, rozpuszczania się, tonięcia. W całym tym bezkresie ciemnej i zimnej pustki. Próbowałam też zwrócić uwagę mamie, gdy ostatnio byłam w domu. Jednakże, odbiłam się od ściany złożonej ze słów - ,,ja też się tak czuję jesienią''. Nic nie powiedziałam. Chyba znowu mnie zatkało. Dopiero teraz myślę - nie, kurwa nie wiesz. Naprawdę nic nie wiesz. I wulgaryzm nie był tu użyty przypadkowo, gdyż agresja którą budzą takie słowa, zawsze będzie się pojawiać. W głębi duszy chciałam zostać zrozumiana, lecz nie miałam siły ciągnąć w swoje. Znowu nie jestem w domu tą osobą, która walczy. Szczególnie trudno było mi gdy w głowie powróciły słowa ,,Ale co z prawem jazdy...'' kiedy we wrześniu oświadczyłam, że nie czuję się zbyt dobrze i być może dobrze byłoby skonsultować to z lekarzem, wrócić do leków. Zawiodłabym.
Jednak nie wszystko co złe z przeszłości z nich uciekło, jak widać. Znów te same zachowania. Znów te same problemy. Mamo, droga idzie nie tędy - zawróć do jasnej cholery, proszę. Ja nie umiem jej powiedzieć tego wprost, bo samej sobie to wypieram. Szczególnie teraz w sytuacji gdy w pracy ma gorący okres. Znowu mnie nie słucha. Znowu mówi wyłącznie o sobie. A kiedy ja próbuję powiedzieć cokolwiek to przerywa i powraca do własnego wątku wałkowanego już X razy. O nic nie pyta. A ja tylko słucham.
Nie wiem, czy wtedy tak było trzeba. Ze względu na niego? Na pewno nie było. Bo prawda która później wyszła na jaw pozmieniała wszystko. Nie ma go i do Sylwestra najprawdopodobniej nie będzie. (cieszę się w środku i nie, jak kot Schroedingera - jednocześnie) Ale kiedy zniknął między mną a resztą coś się zbudowało. Lękam się jeszcze nazywać to po imieniu, tak bardzo drżę przed byciem zawiedzioną. Zbliżyliśmy się do siebie, a ja zostałam częścią grupy. Pokochał mnie nawet pies, ostatnio mówili, że dostawał szału, chodził i wąchał każdy kąt gdy wyszłam. A w moje 24te urodziny, które zaplanowałam spędzić w domu sama, ewentualnie przyjąć od kogoś zaproszenie, kto będzie chciał się spotkać, bo przecież moi ludzie nie są w stanie usiąść razem w jednym pokoju - w konspiracji zaplanowali zrobić mi wieczorem wjazd na chatę. Ostatecznie z tej konspiry nic nie wyszło, z powodów pracowo-wyższych, ale to nie miało tu znaczenia. Nie sądziłam, że ktoś zrobi dla mnie kiedyś coś takiego.
Ale nie. Lęk tu znowu zjada mnie od środka, przyprowadził na ten bankiet również stare sposoby myślenia i we wszystkim szuka dziury. Ciągle podpowiada ''no przecież nie mogą Cię lubić, a jeśli lubili to mogłaś zrobić coś przez co przestaną''. Choć te przepowiednie mijają się z obecną prawdą. Z weekendu na weekend coraz mniej tu mimo wszystko we mnie lęku, ten proces jednak przebiega powoli. Zniszczenie mojej ufności przez sytuacje sprzed lat było tak olbrzymie, że choć pytali mnie o zdanie odnośnie Sylwestra, razem planowaliśmy to dopiero gdy jawnie zaczęli wyliczać listę gości zaakceptowałam, że na niej jestem. Ale stop. Nadal wisi myśl - a co jeśli zmienią zdanie? Tak bardzo była mi potrzebna grupa jak bardzo się jej lękam.
https://www.youtube.com/watch?v=ng1hLdaC19g