idzie sobie człowiek chodnikiem, gada ze znakiem, uśmiecha się w krawężnik z przedziwną miną; miną numer sześć.
zaczepia kobietę - ubraną dobrze, koło pięćdziesiątki i nikt nie pomyślałby, że mogłaby. zresztą, czy mogła, nie wie nikt.
co z tego, skoro on nie o tym.
ba, nawet o godzinę pytać nie chciał - bezczelny!
gdyby jednak spytał o godzinę, tudzież - jako szczęśliwiec czasu nieliczący,
przynajmniej o drogę, postawić mógł był ją w zakłopotaniu -
a to ci tanie ostatnimi dniami nie jest.
na wagę niesprzedajne, bo ponoć z natury swej - bezcenne.
każde znaleźne w przypadku zguby byłoby śmiesznym w porównaniu z przedstawioną ofertą.
złoto? pf!
wrażliwości nosi imię,
kłania się w pas,
życząc miłego dnia.
z natury, niewyprowadzona w pole nie błądzi. z natury w pole wyprowadzana.
tak sobie myślę, jakiż czołowy oddział klasy rolniczej
stanowi ludzkość, która na potęgę ją z jej siostrami
- pochodnymi wartości - w pole wynosi.
spiesząc dzielnie do naszego piechura, muszę się wam zwierzyć,
że los jego jest niby-jakiś.
nie szedł chodnikiem, bo nie od tego one są.
nie gadał ze znakiem nie dlatego, że na drodze jego było ich za mało, lecz...
za mało banialuki w głowie miał.
w krawężnik się nie śmiał śmiać, bo potrafić nie potrafił.
zestaw jego min do palcy jednej ręki policzony, stąd i mina - a raczej jej kres.
smutny opowieści tej koniec polega na tym, że go nie było, jak i całej opowieści.
spyta ktoś - dlaczego? ano.
wrażenie czasem wcale mylne mam,
że na głowie stawa wokoło to,
co codziennością świata zowie się.
przechodzień zatem nasz, prawa bytu pozbawiony już w akcie urodzenia,
smaga się gdzieś z pokorą
między chodnikami myśli a krawężnikami wspomnień
w głowach świata.
on, jak i czasem ja - liczy na wielki wybuch, co ratować może przed zapomnieniem.
nie zapomnij! - woła szpilki główka w głowach ludzi na szpilkach czy w trampkach.
i dobrze, dobrze darzyłoby się, gdyby choć szpilki główka w nas wołała... cóż z tego,
skoro zamiast niej, wiecznie mamy przeciąg w pustym igielnym uchu.