98.
"I can fly
but I want his wings
I can shine even in the darkness
but I crave the light that he brings
[...] I can love
but I need his heart"
Jest taka poważna, zdecydowana, pełna siły... Usta ma zaciśnięte w wąską kreskę, a oczy suche i emanujące spokojem, choć zaledwie chwilę temu nie mogła poradzić sobie z potokami łez. Sprawia wrażenie samodzielnej kobiety, która pokona każdą trudność, poradzi sobie z nawet najgorszą prawdą. Nie mogę uwierzyć, że ona, taka dobra i prawdziwa, łże mi prosto w twarz i to w tak okrutny sposób. Doskonale widzę jej prawdziwą twarz pod tą na pozór idealną maską. Schemat jej działań zawsze jest taki sam - zrobić wszystko, nawet skrzywdzić samą siebie, by innym żyło się lepiej. Jest masochistką w czystej postaci. W rzeczywistości jednak jej dusza łka, a serce rozpada się na kawałki, lecz nie przyzna się do tego. Choćby nasze ponowne rozstanie miało ją doszczętnie zniszczyć, to i tak na nie pozwoli. Nie kłamie jednak mówiąc, że jeśli odejdzie, to już nie wróci, że nie będzie prosić, ani błagać bym zmienił decyzję, tego jestem pewien. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, by choćby spróbować rozważyć jej propozycję. Ona zawsze była dla mnie oparciem, nie zostawiła mnie nawet wtedy, gdy sam do siebie czułem obrzydzenie, gdy moje czyny raniły ją boleśniej niż cokolwiek innego, więc jakżebym ja mógł teraz odejść? Jej słowa sprawiają mi ból. Czyżby chciała się poddać? Teraz, gdy wszystko może się jakoś ułożyć? Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w ogóle proponuje takie rozwiązanie, dlaczego nie walczy o to, byśmy byli razem, skoro tego chce. Potrafiła bojować o swoją miłość z całą Ziemią i Niebem, a nie potrafi ze mną.
Ruszam w jej stronę, a ona wciąż utrzymuje swą maskę powagi. Wzbudza to mój szacunek. Sam nie potrafiłbym stać z nią twarzą w twarz i nadal kłamać, na dodatek jestem egoistą, który nie pozwoliłby jej odejść, nawet gdyby chciała. Najdelikatniej jak potrafię ujmuję jej twarz w dłonie. Szepczę marne słowa, które nigdy właściwie nie odwzorują ogromu moich uczuć do niej. Całuję ją, nim zdąży cokolwiek odpowiedzieć. Teraz, gdy jestem tak blisko, już nie potrafi ukrywać swoich uczuć. Odwzajemnia gest równie szczerze i prawdziwie co zawsze. Jej wargi są miękkie, ciepłe i słone od wcześniej spływających po nich łez. Mógłbym zabić za każdy taki pocałunek. Nagle odrywa się ode mnie i zaczyna krzyczeć, krzywi się z bólu, a ja nie wiem dlaczego. Przyciska dłonie do skroni, po czym bezwładna osuwa się w moich objęciach. Nim zdążę w jakikolwiek sposób zareagować z pomiędzy jej łopatek wystrzeliwują anielskie skrzydła. Zastanawiam się, czy dzieje się tak zawsze gdy coś jest nie tak, gdy cierpi lub... umiera. Próbuję nie dopuścić do siebie tej myśli, lecz nie mam w głowie innego wytłumaczenia. Nagle nie mogąc utrzymać jej ciężaru opadam na podłogę, ostrożnie układam wątłe ciało dziewczyny na drewnianych panelach. Przysuwam policzek do jej twarzy, ale nie czuję, ani nie widzę by oddychała. Nie mam pojęcia, czy Anioły muszą oddychać, czy tlen jest im niezbędny, ale nie wiem, co innego mógłbym zrobić, niż wtłoczyć w nią dwa życiodajne oddechy, a potem rozpocząć masaż serca. Gdy po pierwszej serii nie widzę żadnych zmian z mej piersi wydobywa się głośny jęk zmieszany ze szlochem. Sam nie wiem czy płaczę, krzyczę, czy może się śmieję. Paradoksem byłoby, gdyby teraz umarła, po tak długim dążeniu do mnie, więc nawet nie biorę tej opcji pod uwagę. Nie wierzę, by mogło się to wydarzyć. Znów pomagam napełnić jej płuca powietrzem, gdy nagle zauważam, jak pojedyncze pióra z jej śnieżnobiałych skrzydeł zaczynają lekko się tlić i robić czarne na końcach. Chorągiewki kruszą się i zamieniają w dymiący popiół. Co najdziwniejsze nie czuję jego smolistego zapachu, lecz tak jakby świeże kwiaty. Przerażenie chwyta mnie w swoje macki. Dociera do mnie, że ona naprawdę może umierać.
- Nie, Afrei, nie... - zaczynam gorączkowo szeptać i w tym właśnie momencie całe jej skrzydła stają w błękitno złotym ogniu. Nie mam pojęcia jak go ugasić, płomienie nie wytwarzają ciepła, a gdy wsuwam w nie dłonie nie parzą mojej skóry, nie trawią niczego, oprócz anielskich skrzydeł Afrei. W końcu pozostaje po nich tylko popiół, dziwnie połyskujący, srebrny, całkiem inny od tego, który widuje się zazwyczaj, pachnący kwiatami i wiatrem.
Nim zdążę połączyć fakty i dojść do tego, że właśnie straciłem Lenę, ona gwałtownie siada i zaczyna głęboko oddychać. Połyka powietrze wielkimi haustami, jak gdyby nigdy wcześniej tego nie robiła. Porywam ją w swoje ramiona, przytulam mocniej niż kiedykolwiek, a potem wzdychając z ulgą opieram się swoim czołem o jej. Nasze łzy mieszają się ze sobą i złączone w jedność spadają w dół.
- Jesteś tu - jej głos jest zachrypnięty. - Oboje tu jesteśmy - szloch wstrząsa jej ciałem. - Ja, ja miałam wizję, sen, sama nie wiem. Stwórca powiedział, że nadszedł mój czas i że wreszcie wszystko będzie tak, jak być powinno. Potem pochłonęło mnie złote światło i usłyszałam harmonijny śpiew aniołów. Myślałam, że znów nas rozdzielą, że wszystko... - nie mogę dosłyszeć jej dalszych słów, są zbyt zniekształcone przez jej płacz.
- Cii... - delikatnie ścieram jej łzy z twarzy. - Spokojnie, jestem tu, nie pozwolę ci odejść...
Afrei uśmiecha się, a mnie prawie zatrzymuje się serce. Niby zwykłe wykrzywienie warg, prosty, subtelny gest, a jak wiele może zmienić. Jak bardzo może kogoś uszczęśliwić, zauroczyć, ile uczuć potrafi wywołać.
- Kocham cię, nigdy nie przestanę, cokolwiek by się nie działo - deklaruję obserwując jej lśniące, chabrowe tęczówki. - Ale twoje skrzydła, Afrei...
Dziewczyna gwałtownie się prostuje, odwraca i dostrzega srebrne popioły. Porusza ramionami i zapewne usiłuje rozłożyć swe pierzaste ramiona, lecz bez skutku. Ze strachem w oczach zwraca się z powrotem w moim kierunku, opuszcza powieki, a potem znów je rozwiera i zaczyna głupio się uśmiechać, po chwili wybucha histerycznym śmiechem.
- To nie jest możliwe, chyba zwariowałam - panika miesza się w niej z tysiącem innych uczuć. - Nie mogli tak po prostu zabrać mi skrzydeł i zrobić mnie człowiekiem, to nierealne!
Patrzę na nią osłupiały.
- To nie może być prawda, to żart, sen, głupi kawał archaniołów... Niby dlaczego mieliby podarować mi drugie życie - uśmiech zamiera na jej twarzy. - Drugie życie... - powtarza, smakuje smak tych słów. - Drugie...
- Myślałem, że Anioły wierzą w cuda - mówię obejmując ją.
- Sądzisz, że to cud? - patrzy na mnie zdziwiona.
- Tak. To cud, dar, prezent. Nowe życie - odpowiadam szczerze, nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że nie warto kłócić się z Niebem. - Już wiesz, jak chcesz je spędzić?
- Wiem. Z tobą.
Z uśmiechem na ustach całuję ją - długo, subtelnie, delikatnie. Ona sama chyba jeszcze nie do końca rozumie, w jakiej znajduje się sytuacji, kim jest, co się wydarzyło. Pomogę jej, nie opuszczę, stanę jej stróżem, tak jak ona wcześniej była moim. Wiem, że właśnie w tej chwili coś się zaczyna i coś się kończy. Wiele jest już za nami, ale o wiele więcej czeka jeszcze na nas w przyszłości. Będą to zapewne rzeczy dobre, jak i złe, ale z pewnością sobie z nimi poradzimy. Razem.
KONIEC
Tyle chciałabym Wam teraz powiedzieć... Nawet nie wiecie jakie to cudowne uczucie skończyć coś, nad czym się tak długo pracowało. Pisałam to opowiadanie około dziewięciu miesięcy, chyba mogę więc nazwać je swoim dzieckiem xD Ciężko mi rozstać się z Danielem i Afrei, z Rafaelem, Willem, motocyklami oraz aniołami. Pisanie tego opowiadania stało się dla mnie codziennością. Piękną codziennością. Nie wiem, co teraz bez niego zrobię. Nawet mi do głowy nie przyszło, że zakończę je w taki sposób. Chcę podziękować wszystkim, którzy czytali - od początku, środka, z przerwami i bez. Uwielbiam Was za to, że wytrzymaliście ze mną aż tyle czasu. Cytat na początku części jest fragmentem piosenki "Gabriel" - Lamb, naprawdę pięknej piosenki, która wielokrotnie towarzyszyła mi podczas pisania. Foto zdobyte dzięki OpisyOpowiadaniaa ;3 Sama nie wiem, co mogę tutaj jeszcze napisać. Chyba tylko po raz kolejny podziękować i prosić Was, o ocenienie Namiastki.