Jestem niewierzący, Nancy też. Dni związane z rychłym zmartwychwstaniem Jezusa i obsesyjnym jedzeniem jajek spędziliśmy przy wódce zakrapianej Daft Punkiem i U2.
Podczas wpierdalania słodyczy i picia 40% procent czystego nieba myślałem tylko i wyłącznie o tym, że we wtorek zapierdalam do codziennego rytmu. Jakie to jest okrutne, że nawet wolne dni mam spaprane takimi myślami.
Większość tego burackiego kraju próbuje nie myśleć o codzienności spotykając się z rodziną, święcąc jaja w koszykach i robiąc mnóstwo innych głupich rzeczy. Ja ze względu na swoją odmienność wolałem się zamknąć w kameralnej imprezie pod własne dyktando.
Dziś natomiast jest tzw. śmingus-dyngus, którego również nie lubię. Nie chodzi tu o lęk przed wodą, lecz o samą genezę. Pamiętam, że jak byłem mały babcia chlapała mi po twarzy wodą z ręki, namoczonej w blaszanym kubku. Innego roku wybrałem się na tzw. podwórko z pistoletem z Kaczora Donalda. Błyskawicznie mnie oblały dzieciaki sąsiadów, bo były wyposażone w prawdziwe armaty wodne. Ja ze swoim pitolkiem na wodę mogłem się schować.
Kolejny zwyczaj, który nie ma żadnego sensu, a w dzisiejszej rzeczywistości jest kolejnym sposobem pokazania różnic między bogatszymi i biedniejszymi.
Poza śmingusem-dyngusem i wielkanocą jeszcze niedawno było dziesięciolecie śmierci najwybitniejszego robaka Jana Pawła II. Ten dzień również hucznie obchodziłem słuchając piosenek o jego pedofilskich skłonnościach.
Tak więc kwiecień zaczął się mega religijnie i mam nadzieję, że to już koniec w tym roku.
Jeżeli chodzi o relację z mojego życia, to jestem spełniony. Nie mam natomiast co opowiadać o swoich przemyśleniach, bo ostatni klimat dostatecznie wymazał mi mózg.