Czasami odnoszę wrażenie, że Bóg jest jak pięcioletni chłopiec. Złapie motylka i godzinami pastwi się nad nim, a tu odrywając mu skrzydełko lub po prostu (ostatecznie) miażdżąc mu głowę. Czasem jest tak, że ma ochotę dac upust swojemu psychopatycznemu bytowi, zsyłając na niektórych plagi bólu, cierpienia i braku chęci do dalszej egzystencji. Pytanie "dlaczego akurat ja?" jest tutaj śmieszne. Bóg, jak w Toto Lotku, wrzuca sobie wszystkich do wielkiej maszyny losującej, a Ty czy ja nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że "padliśmy". Do czasu... Aż nagle wszystko zaczyna się sypac. Nie wystarczy wołanie o pomoc, przeklinanie całego Królestwa Niebieskiego z naszym "pięcioletnim Bogiem" na czele. I co tu zrobic? Czekac, aż nasza osoba znudzi się Stwórcy i miec cichą nadzieję, że On przerzuci się na kogoś innego? Nie wiem. A chciałabym wiedziec.
P.S. Jestem katoliczką zadającą Bogu WIELE pytań...