Zrobiłam to. Po trudach, znojach, paleniu Żydów i spaniu 20 minut na dobę napisałam magisterkę.
Wszystko wskazuje na to, że za miesiąc o tej porze będę mieć przed nazwiskiem magiczne trzy literki.
Trzy literki, które nic nie znaczą.
Tak czy siak można się cieszyć, że teraz jeszcze tylko nanoszenie poprawek, pisanie wstępu, opisywanie aneksu i wymyślanie tematu, bo dalej nie mam, i w przyszłym tygodniu fruuu do druku, ostatni wpis do indeksu, żegnajcie czasy studenckie. Przykre to nieco.
Póki co pozostaje pić energetyki, pisać ile wlezie, gonić promotora i użerać się z programami do edycji, byleby do piątku, wszystko byleby do piątku, potem niech się dzieje co chce. W piątek zaczyna się trzydniowe święto metalu, na myśl o którym robi mi się słabo. I to nic, że po zakupie biletów brakło nam kasy na jedzenie, to nic, że namiot niekompletny, to nic, że Jaworzno, jezioro, dzika przyroda, owady i teren lęgowy metali.
Metalfest. I wszystko jasne.
/a na zdjęciu bardzo niemetalowy i niemagisterski kościółek w parku Kościuszki w Kato, niesamowicie wdzięczny obiekt do fotografowania, polecam/