Mijała godzina 1.34 czasu moskiewskiego, gdy van der Sar obronił rzut karny strzelany przez Nicolasa Anelkę. Manchester finałów nie przegrywa, Manchester pokonał Chelsea i zdobył swój trzeci Puchar Europy. Piłkarze "Czerwonych Diabłów" zapomnieli, że mają w nogach 120 minut batalii toczonej na podmokniętej, od ponad godziny zalewanej deszczem murawie. Wystrzelili ze środka boiska i mgnienie oka później zawiśli na barkach holenderskiego bramkarza. Wszyscy prócz jednego człowieka.
Cristiano Ronaldo leżał z głową w trawie i szlochał. To on Van der Sarowi zawdzięcza najwięcej. On, najwybitniejszy piłkarz świata, któremu wyrzuca się, że nie wytrzymuje presji wielkich meczów, chwilę wcześniej swojego rzutu karnego nie wykorzystał. Chelsea prowadziła, los Chelsea był w nogach Johna Terry'ego. Gdyby kapitan londyńczyków się nie pośliznął i nie chybił, puchar należałby do nich. Gdyby chwilę potem van der Sar nie zatrzymał Anelki, też.
Terry również wybuchnął płaczem, długo chował twarz w ramionach trenera Avrama Granta. On cierpiał, Ronaldo łkał tyleż ze szczęścia, co z ulgi. Ledwie skończył 23 lata, a już osiągnął niemal wszystko, co w klubowym futbolu najcenniejsze.
Tym razem bohaterem nie został, choć miał szansę. Kiedy w 25. minucie kopnięta przez Wesa Browna piłka frunęła na jego głowę, stojący obok Portugalczyka Michael Essien nawet na ułamek sekundy nie oderwał stóp od murawy, jakby przybijał go do niej ciężar odpowiedzialności - to on miał zadbać, by piłkarz nad piłkarzami sprawiał tego wieczoru wrażenie przeciętniaka. Nie zadbał. Chyba nie zrobił nawet wszystkiego, co mógł. Portugalczyk spokojnie przyłożył głowę i było 1:0.
Wtedy również jego nieskończona radość mieszała się pewnie z uczuciem ulgi. Im więcej przecież Ronaldo strzelał w tym sezonie goli, tym hałaśliwiej świat żądał, by jeszcze samodzielnie powalał na kolana najmocniejsze drużyny. Narzekano, że w szlagierowych meczach gaśnie, że prawie nie drybluje, że najpoważniejszym wyzwaniom sprostać nie potrafi. Maniacy statystyki nie chcieli widzieć 41 zdobytych przez niego bramek, woleli wyliczać te, których nie strzelił. A nie strzelił m.in. Chelsea, choć próbował w 11 meczach.
Teraz wreszcie się przełamał i niewykluczone, że ocalił spektakl. Jego gol padł po pierwszym celnym strzale i blisko dwóch kwadransach gry stonowanej, pozbawionej fajerwerków, z natarciami w postaci co najwyżej szczątkowej. Kibiców musiały cieszyć małe sukcesiki, bo szczytem marzeń dla obu drużyn zdawało się wepchnięcie piłki w pole karne. Potrafili ją dośrodkować przede wszystkim piłkarze Manchesteru - właśnie Ronaldo, Evrze, Hargraevesowi - ale pod bramką padała łupem obrońców. Dopiero po kwadransie sędzia odgwizdał pierwszy rzut rożny, prawie się nie zdarzało, by ktoś tracił futbolówkę na własnej połowie. A jeśli nawet, dostawał natychmiastowe wsparcie od partnerów. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Kto myśli solo, nie nadaje się na finał Champions League.
Gol natchnął MU. Dziesięć minut później "Czerwone Diabły" wyczarowały najpiękniejszą akcję finału. Biegnący prawą flanką Wayne Rooney przerzucił piłkę przez pół boiska, hen, na przeciwległe skrzydło; przejął ją Ronaldo, zwiódł rywala, idealnie dośrodkował; Tevez wywinął szczupaka o równie idealnej paraboli i uderzył głową; Petr Cech obronił, Terry wybił piłkę przed pole karne; dopadł jej Carrick i też strzelił; czeski bramkarz znów błysnął robinsonadą. Ufff. To był jeden z tych nielicznych epizodów, w których futbol staje się płynny, harmonijny, magiczny.
Ale gole rzadko powstają z poezji. Jeszcze przed przerwą strzał z dystansu oddał Essien. Ot, taki sobie, prawdopodobnie niespecjalnie groźny. Gdyby piłka nie odbiła się rykoszetem od obu stoperów Manchesteru - najpierw Vidicia, a potem Ferdinanda - po kilku sekundach nikt by o tym incydencie nie pamiętał. Ale się odbiła. Doskoczył do niej Frank Lampard. 1:1.
Po przerwie wydawało się, że gracze Chelsea - także dzięki fizycznej sile - zdominują przeciwników. Zaczęli ich przyduszać do pola karnego, wypracowali serię rzutów rożnych. Didier Drogba, który zazwyczaj bił się o piłkę stojąc - czy raczej skacząc - tyłem do bramki, wreszcie zobaczył przed sobą skrawek wolnej przestrzeni. Trafił w słupek...
...A później przyszły karne. Obaj bramkarze obronili po jednym strzale. Znów wypracowali identyczny bilans - znów, bo mecz skończył się remisem 1:1. Zadecydował nieszczęśliwy wypadek Terry'ego. Gdyby nie deszcz, gdyby kapitan Chelsea się nie pośliznął... O wyniku miał zadecydować szczególik i szczególik zadecydował. Niezawodnego sposobu na deszcz nie opracuje najwybitniejszy trener świata. Nawet Alex Ferguson. Tyle że to akurat jemu sprzyjało tej nocy niebo. o/ o/ o/