Bardzo chciałabym się raz na zawsze odciąć od całej rodziny. Być niezależną osobą. Ale bardzo żal mi czasem relacji z ojcem. Więc jednak ciągle to ciągnę z myślą że jednak mam tego dosyć. Więc nie wiem czy wychodzę na tym na plus. Wiecie co moja matka sobie ostatnio wymyśliła? Że nie mogę znaleźć pracy bo nie zanoszę cv osobiście. Pomijając już to w jakich czasach żyjemy to miałabym popierdalać po firmach i wciskać im moje cv w czasach epidemii tak? Fajnie matka. Tylko pomyśl czsem trochę. Ale no tak... Każdy powód dobry żeby mi dojebać. I pokazać że jestem najgorsza.
Chyba pora podjąć dorosłą decyzję i zrezygnować z kontaktów z rodziną. Kto wie... Może mnie to oczyści. Może pozbędę się nie potrzebnego balasu. Kuli u nogi. Może wreszcie poczuję się w pełni wolna i niezależna? Bo w sumie co mi oni dają? Po co są mi potrzebni. Trzyma mnie przy nich tylko jakaś społecznie wykształcona myśl że rodziców trzeba szanować i trwać przy nich nieważne jacy są. Uwaga: niekoniecznie. Bo czemu miałabym trzmać się kogoś kto ewidentnie nie życzy mi dobrze? Już z kilku paru takich relacji się wyplątałam. Czym one różnią się od niej? Dlaczego nie potrafię tego zrobić? Mimo pozornej wolności ciągle czuję się jak w klatce. Nie mogę już wytrzymać. Moja dzika dusza tego nie udźwignie. Mam ochotę spakować walizkę i uciec. Uciec gdzieś gdzie nikt mnie nie znajdzie.
Wczoraj wieczorem miałam sto procent motywacji do pozytywnego rozpoczęcia tygodnia. Dzisiaj kiedy się obudziłam już jej nie było. Nie zostało nic. Miałam w planach przeorganizować moje cv. Zrobić bardziej profesjonalne i marketingowe zdjęcie u fotografa. Rozplanować firmy do których uderzę. I co? I gówno. Nie mam siły nawet się pomalować. Wyglądam jak gówno i w dodatku kończy mi się podkład. Muszę wybrać się do drogerii. Ale nawet na to nie mam dzisiaj siły.
Mój super zmotywowany poniedziałek rozpocznę od wylewu żalu. Kawy. I... chyba wrócę do łóżka.