Dzisiaj wpadło mi do głowy kilka śmiesznych wspomnień, chwil spędzonych w sali numer 5
Wiecie co je przywołało? A było to całkowicie niechcący!
Otworzyłam rano lodówkę w poszukiwaniu czegoś śniadaniowo zjadliwego i natknęłam się
na sałatkę warzywną - tę samą, która przez trzy lata stanowiła podstawę szkolnego zestawu śniadaniowego.
Zawsze mnie denerwowała, nie znosiłam tego zapachu - drażnił mnie za każdy razem
(szczególnie ta z tuńczykiem!), ale ta dzisiejsza była pyszna.
To chyba jeden z tych smaków, do którego trzeba dorosnąć.
Muszę jak najszybciej zabrać się za zrobienie albumu, żeby te wszystkie wspomnienia nie straciły za szybko smaku.
Miała rację. Internet był taki. Przypominał trochę konfesjonał, a rozmowy - rodzaj grupowej spowiedzi. Czasami było się spowiednikiem, czasami spowiadanym. To czyniła ta odległość i ta pewność, że zawsze można wyciągnąć wtyczkę z gniazdka. Nic tutaj nie rozprasza. Ani zapach, ani wygląd, ani to, że piersi są zbyt małe. W Sieci obraz siebie kreuje się słowami. Własnymi słowami. Nigdy się nie wie, jak długo wtyczka będzie w gniazdku, więc nie traci się czasu i od razu przechodzi do rzeczy, i zadaje naprawdę istotne pytania. Zadając je, tak do końca chyba nie oczekuje się zupełnej szczerości.