Kiedyś pisałam tu niemal codziennie, ale gdzieś po drodzę z jakiegoś nieznanego powodu zatraciłam sens tego wszystkiego. Może warto do tego wrócić?
Codziennie cokolwiek robię i gdziekolwiek jestem dostaję jakąś lekcje o życiu, czasem mniejszą czasem większą.
Cały tydzień jestem w pracy po dziesięć godzin (nie zupełnie z własnej woli), przychodzę do domu wykończona, budzę się rano nadal nie wyspna i nie chce mi się nawet z nikim gadać. Co tu dużo mówić - na ten tydzień mam serdecznie dość firmy, w której pracuję. Dla odmiany i zupełnej odwrotności pracuję z ludźmi, którzy cieszą się, że pracują po dziesięć godzin i pójdą spać dopiero po północy. Mało tego... Gdy z nimi rozmawiam mówią mi, że z chęcią pójdą cały weekend do pracy... Co gorsze mówią mi to ludzie, którzy nie są w żadnej ekstremalnej finansowej potrzebie, nie mają na utrzymaniu rodzin i do opłacenia rachunków. Mówią mi to ludzie, których największymi wydatkami jest kupno jakieś pierdoły do auta za pare stówek, która nawet nie jest niezbędna do tego by to auto jeździło.
Ci ludzie spędzają na 30 dni 28 dni w pracy, zarabiają po trzy tysiące i gdy pytam ich czy nie chcą iść na urlop to odpowiadają mi, że nie bo będą się nudzić. Gdy podsuwam im pomysły co można porobić mając jeden dzień urlopu odpowiadają mi, że szkoda im pieniędzy by iść na zakupy i kupić sobie coś, wybrać się do kina czy na basen.
Zastanawiam się jakim trzeba być samotnym i skołowanym, że spędza się tyle czasu w pracy zamiast w domu z rodziną, znajomymi czy nawet psem bądź kotem i jaką przyjemność daje zarobienie tylu pieniędzy i nie wydanie ich na zupełnie żadną przyjemność.
Boże dziękuje za rodzinę, kilku przyjaciół, najlepszego chłopaka na świecie, za tą pracę w której chcę spędzać 160 godzin w miesiącu a nie 250, za ten pasek, na którym nie ma trzech tysięcy, ale wystarczająco żeby spędzić dobrze dzień i uśmiechnąć się sama do siebie, że jest coś z czego czerpie przyjemność.