Za dużo na mnie spadło, podnosząc głowę uderzam o problemy, które każą myślom schodzić coraz niżej i niżej. Jak niżej to i ciemniej, wiec coraz częściej myśli me są koloru czarnego. Moje uczucia to ścierwo, moja osoba to iluzja. To, co nas łączyło, to złudzenie. Nadawanie imion takim sprawom nie przynosi ukojenia, przynosi większy ból. Chciałabym umieć walczyć do końca, ale powoli zdaję sobie sprawę, że nie mam o co, że nie mam szans, że nikt mnie nie wesprze, bo to moja droga życia i taki kierunek wybrałam.
Powiedziałam dzisiaj, że moje sumienie nie pozwala mi kłamać. Tak po prostu jest. Ja tylko udaję. Czy zatem udawanie jest kłamstwem? Czy jak wniknę w maskę kiedykolwiek dotrę do prawdziwego, pierwotnego własnego ja? Czy ktoś to w ogóle zauważy? Muszę udawać, że nie kocham, muszę udawać, że nie płaczę, muszę udawać, że mnie nic nie obchodzi.
A wiecie, czego mi po prostu brakuje?
PS. Nie dotrzymałam obietnicy.