Dzień 1, czwartek
śniadanie: kawa z mlekiem, woda z octem jabłkowym
II śniadanie: 1.5l miętowej z pomarańczą, 2 jasne
obiad: kilka małych ziemniaczków gotowanych, 2 plasterki pasztetu wegańskiego, plasterek polędwicy łososiowej, plasterek oscypka, garść fasolki szparagowej gotowanej
podwieczorek: woda z octem jabłkowym
kolacja: 1.5l miętowej z pomarańczą
ćwiczenia: godzina jazdy na rowerze
Dzień 2, piątek (98.8 kg)
śniadanie: kawa z mlekiem, woda z octem jabłkowym
II śniadanie: 1.5l mięty z pomarańczą, kawa mielona o smaku Pina colady
obiad: kawa z mlekiem, woda z octem jabłkowym
podwieczorek:
kolacja:
ćwiczenia: 3-4h łażenia po centrum handlowym, 2h jazdy na rowerze
Szesnaście dni do urodzin. Nie odliczam z przyjemności ani poganiania siebie do czegokolwiek. Po prostu stwierdzam fakt. I powiem, że nienawidzę tego, że nie mogę 2 sierpnia przewinąć, jak taśmę z muzyką, która jest denna i żałosna.
Jestem obleśnie gruba. Płaczę w centrach handlowych bo wszyscy się ze mnie śmieją. Nie jem nic myśląc o nawpierdalaniu się trzema paczkami chipsów, litrem lodów, ziemniakami z tłuszczem i koprem, milionem kanapek z czymkolwiek. Ale nie, kurwa mać! Ty zjebie, który we mnie siedzisz, nie dostaniesz już używki. Możesz płakać i dobijać się do moich drzwi mówiąc, że pójdziesz się zabić. Rycz, podcinaj sobie żyły. Pierdolę ciebie i twoje wieczne "zrobię to od jutra, kiedyś osiągne te wszystkie cele". W-y-p-i-e-r-d-a-l-a-j.
Od dziś nie ma żałości. Nie ma oszukiwania samej siebie, że zacznę kiedyś, jak się nawpierdalam i nie będę mogła z domu wychodzić z nienawiści do siebie. Jebać to.
Nie wstawię ani jednego zdjęcia mojego autorstwa dopóki nie schudnę do 75 kg.