Poranne okropne uczucie, pod kołdrą ciepło, a na zewnątrz nieprzytulnie, nie ma takiej rzeczy, która zachęcałaby do opuszczenia ukochanego/(łoża), a w między czasie zastanawiam się, czy warto wstać, co się stanie jeśli nie wstanę. Po długim namyśle wstaję. Szukam w szarości po kolei, najpierw jeden bambosz, gdzieś pod łóżkiem drugi. Chowają się, bo im też dobrze. Nikt nie lubi być od rana wykorzystywany, no chyba, że w weekend... I tak zaczyna się machina dnia codziennego. Włączam światło, odpalam gaz, idę do łazienki. Boże jak to światło oślepia! Wcześniej sprawdzam, ile jest stopni na naszej 30-metrowej Syberii, bo wydaje się jakby było na minusie, ale jest plus. Plus 20 najczęściej. Zaczyna piszczeć czajnik, w tym momencie mam już wytuszowane jedno oko. Ledwo patrzące, załzawione jak u szczeniaka. Manewry szczoteczki po rzęsach wykonuje ostrożnie, mamy zimę, łatwo wpasć w poślizg i trafić w oko. Zalewam herbatę, czatuję przy szklance jak dziki koczownik, czas leci tak szybko, zęby powinny być juz dawno umyte, a tu nie mam jeszcze zrobinej kanapki, spieszę się. Po cichutku skradam się, podtykam Księciu kołdre pod wystające zakamarki, żeby nie zmarzł. Patrzę na Niego, bo już oczy zaczynaja rozrózniać kolory, jest lepiej. 07.32-nie mogę przestać bezwiednie głaskać kochanego "czarnego" łebka i policzków, ale w końcu ruszam się, bo nie zdążę. Gaszę światło, wychodzę. Powtarzam sobie, że pierwsza rzeczą po przyjściu i zjedzeniu obiadu będzie położenie sie do łóżka, rzadko to robię, ale lubię się co rano oszukiwać. W drodze do "kamieniołomu" pragnę tylko jednego, niech ten dzień się w końcu skończy.
+ (Zażenowania stan pierwszy)