"Niech obcej ziemi bruk,
Usunie się spod nóg,
My będziemy trzymać się za ręce."
Naprawdę w to kiedyś wierzyłam. W siłę przyciągania miedzyludzkiego, w sklejone lepkością dłonie. Teraz już sama nie wiem w co wierzyć. I brakuje mi chwil beztroskich, sprzed zawalenia świata. Chwil w nieświadomości, chwil letnich, z grą świerszczy, z czerwienią na nosie. Oddycham. Chwil z wiarą w ludzi brak mi codzień. Idealistyczne myślenie zostalo pogrzebane przez mury mojego upadającego "całego świata". Przygniotły wiarę, przygniotły nadzieję, przygniotły ufność, przygniotły dziecięcą naiwność, której byłam pełna. Czasami czuję się jak taka pusta w środku rzeźba. Tylko one z założenia są ładne. Ja nie jestem ładnym człowiekiem. Moja skorupa jest przeciętnie znośna, ale w środku zgnilizna. Oddycham.
Mam wrażenie, że od środka coś mnie zjada, podskubuje po kawałku. I znikam z tego świata. Małymi krokami. Próbuję coś poczuć, więc działam, robię, czynię. I próbuję coś poczuć. I próbuję coś. I próbuję. I.
Moje zmysły dzialają bez zarzutu. Bezczelnie odtwarzają te same smaki, zapachy, obrazy, tekstury i dźwięki, co kiedyś. Jak to możliwe, że nie czuje tej radości co kiedyś? Gdzie jest, skoro w sobie znaleźć jej nie mogę?
Dlaczego to ciągle wraca? Kłębi się i wychodzi, oplatając mnie mackami, kiedy jestem bezbronna. I ciągle wraca i zabiera odchodząc kolejny kawałek mojego wywalczonego szczęścia. A ja przestaję mieć siłę walczyć o nowe. Walczyć o siebie.
Oddycham jednak.