Od siedemnastu lat znam pojęcie czasu lecz dopiero od kilku ostatnich lat wskazówki zegara szczególnie działają mi na nerwy.
Irytuje mnie to, że tak pędzą a ja nie mam kondycji, aby za nim nadążyć. Wiem, że płuca już nie te i, że po kilkunastu minutach dyszę ze zmęczenia jak mops, WIEM! Lecz w tej przenośni teoretycznie nie ma to nic do rzeczy. Zawsze przed metą dostawałam wielkiego kopniaka, dzięki czemu udało mi się wiele osiągnąć. Czuję, że od pewnego momentu mimowolnie uczestniczę w jakimś śmierdzącym wyścigu szczurów.
Minął ledwie ponad miesiąc od rozpoczęcia roku szkolnego a ja:
przeszłam już paskudną grypę i do dziś faszeruję się tabletkami
jestem zagrożona z matematyki i chemi (desparacko szukam pomocy!)
zalegam z obejrzeniem dwóch ubiegłych odcinków Dr. Housea i Gotowych na wszystko
odbyłam tygodniowy pobyt w Austrii i z tego okresu cieszę się najbardziej.
Wyjazd tam pamiątam tak bardzo szczegółowo, jakby odbył się wczoraj i najbardziej przykre jest to, że ten cholerny czas tak szybko leci, i nagle z 16:00 zrobiła się 18:00 a moje ubiegłotygodniowe zaległości czekają i wysyłają mi sztuczne uśmieszki. Nie wspominając już o zaplanowanych pracach na ten tydzień. Bo dziś dopiero poniedziałek...
Na zdjęciu najlepszy team tej wycieczki!
Ściskam was mocno moje sznycelki ;-) Tschüs!