Z serii: kwiaty mojej mamki... ;)
Pogoda do bani.
Wiem, że to nie jest dobre zdanie na początek, ale to pierwsza myśl jaka przyszła mi dziś do głowy po oderwaniu jej od poduszki.
Szczerze mówiąc ta kwestia też nie była łatwa do wykonania. 6:40 to nie jest moja ulubiona godzina do wstawania. Nie ma co ukrywać. Niestety jestem do tego zmuszona od dnia piewrszego września, bo Agatka jeździ do przedszkola autobusem i o 8:30 musi być na przystanku.
Są jednak tego plusy. W życie weszła pewna regularność, której u nas brakowało, no i mam więcej czasu żeby ogarnąć chatkę.
Hmmmm... No właśnie. Gdyby ktoś dzisiaj wszedł do naszej sypialni, to mógłby pomyśleć, że znalazł się w amerykańskiej wersji programu "posprzątajmy wreszcie nasz dom" czy cuś w tym sensie (nie mam pamięci do tytułów). Tam pokazują takie domy, gdzie nie ma gdzie nogi postawić. A ja po prostu wzięłam się za remament w szafie i nie zdążyłam go zakończyć. Nie wiem jakim sposobem nazbierało mi się tyle tych ciuchów i skąd one się wzięły wogóle w mojej szafie. Sam M. wywalił ze swojej pół worka.
Niestety dwie godziny, to za mało, żeby się ze wszystkim ogranąć. Muszę jednak to zrobić dziś, puki mam dzień podejmowania radykalnych decyzji. Czasami mam tak, że mi wszystkiego szkoda wyrzucić (a raczej częściej niż rzadziej tak mam) i to nie jest dobry czas na porządki.
Najlepiej, to jak człowieka nerw ruszy na wszystko, to wtedy nie zastanawia się za długo nad jedną rzeczą i robi porządny porządek ;)
Wczoraj byłam na biopsji. Za dwa tygodnie zobaczymy co nam tam wyrosło. Badanie trwało krócej niż pięć minut, a cały dzień stracony. Najpierw rano 2,5 godziny kolebotania w pociągu (musiałam wstać o 4 rano)
potem czekanie, czekanie, czekanie i z powrotem kolebotanie. Tak, że wróciłam o godz. 17 do domu.
Za to z kaszlem już lepiej, i dzieci też zdrowiewsiejsze, więc uznać można by, że i tak wychodzimy na plus
Pzdrawiam!