zmiany. kolejne. drastyczne.
nie najważniejsze. jestem w połowie. a tu znów to samo.
coś naprawione, coś jest dobrze, coś jest tak jak miało być i tak jak zostało powołane, coś naprawiłam. przynajmniej jak dla mnie.
ale nie. przecież muszę wymuszać wciąż milutkie słówka, to co, ktoś chce usłyszeć. nie mogę nic zakończyć. mieszanka "kocham" i "cię" sprawia coraz większy, nawet fizyczny, ból. coraz to bardziej męczy, coraz to bardziej wyniszcza. obrócić się. inni. uśmiech, uśmiech, śmieć, zagadywać, zagadywać. po co? dlaczego powinnam? dla kogo? nigdy nie będę tym, kim jestem dla samej siebie. czy kogoś takiego bym polubiła? a co to za różnica?! uśmiech, że dobrze was znać, że dobrze się bawię, że dobrze jest. nie jest. zazdrość, zazdrość, a czego oczekuję? przecież tuż za mną będzie ta co oczekuje "kocham". NIE DAM RADY. NIE DA SIĘ KOCHAĆ. NIE MA MIŁOŚCI. NIGDY NIE BYŁO. i nie wmawiajcie jej sobie. kocham wiele rzeczy, wiele cudów, materialnych i niematerialnych. nie osób. nie tę osobę. nie. "związek" to głupie słowo i nie pasuje do mnie. ale zazdrość do tamtej. bo ten. jakie ja mam prawo? bezradność. bezradność razy dwa. szczerość, nieszczerość, paradoks. o, i jeszcze tu. o tym zapomniałam. chyba nawet zapomniałam wyrobić sobie o tym zdanie.
ah, moja cholerna lekkich obyczajów natura z dziką skłonnością do używek. na wewnętrzną brzydotę nie ma rady.
ja? nie ja?
ja nie wiem.
albo to nie ja nie wiem?