chyba tak na prawdę nie miałam pojęcia, że aby wspiąć się po tych stromych schodach czegoś, co podobno uważam za miłość trzeba tak długo iść, i zaczynam wątpić, czy dam rade wspiąć się do końca, bo z każdym stopniem jest mi coraz ciężej, i właściwie nie wiem co dalej. chyba muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie bo bezczynność prowadzi do natłoku myśli co wcale nie jest zbawienne, bo nienawidzę się zastanawiać, bo dochodzę do trafnych w danym momencie wniosków, a później zastanawiam się godzinami czemu postąpiłam tak, a nie inaczej, i błędne koło się zamyka.
nie chcę tak. chcę wrócić do lutowej fascynacji do tych zabawnych motylków w brzuszku, do okrzyków radości kiedy w końcu zamknął starą historię zdecydowany aby stworzyć nową, lepszą.
decydując się na niego wiedziałam, na co się piszę. jasno określił swoje wymagania i cele, wtedy nie miałam żadnych pytań, wtedy nic mi nie przeszkadzało, ale teraz.. teraz odczuwam chyba to co ona. i boję się katastroficznego zakończenia tej opowieści.
nie wiem, czy będę potrafiła się przyzwyczaić, zignorować pewne złe rzeczy.
może warto poszukać czegoś innego? a może warto zastanowić się nad sobą... .
mam jeszcze pare dni, aby podjąć najważniejszą decyzję w moim życiu. i znowu czuję się bezradna.
a on kolejny dzień poświęca grze, nie mi. to okropne. i chujowo mi z tym.
Do 1 lutego 2012 roku postanowiłam zrobić wszystkie przepisy z książki Nigelli którą dostałam od niego.
Z racji tego, ze przyjeżdża do nas Agusia z Piotrusiem upiekłam numer 1 - brownie.
proste, szybkie, mocno czekoladowe. spełnienie marzeń zdołowanej dziewczyny, miliardy pustych kalorii dających chwilę uśmiechu i radości z życia.
mam jeszcze dużo dużo dużo, ale muszę kończyć, M. się zbliża.