A z niej piękne widoki.
Jaki sens ma życie, kiedy w twoim wnętrzu odbywa się zajadła walka smoków? Kiedy wszystko jest już rozszarpane, zniszczone, obrócone w proch?
Czy wtedy twierdzenie, że się żyje, nie jest śmiałym występkiem?
Czy życie, kiedy nienawidzisz siebie, ma sens? Ma prawo bytu?
Czemu nie umiem pogodzić się z tym, co mnie spotkało?
Czemu moja dusza, umysł, wnętrze wciąż walczą z wyrokiem, jaki na mnie padł?
Czemu ciągle pytam się siebie "dlaczego ja?", "po co to robiłam?", "na co mi to?" zamiast po prostu zaakceptować taką kolej rzeczy i poukładać swoje życie na nowo, a nie uparcie, niczym małe dziecko, próbuję poskładać do kupy poprzednie, kiedy te "puzzle" zmieniły swój kształt i nie jest to możliwe?
Przed ludźmi staram się udawać, że tak też jest. Że pozbierałam się do kupy, że jestem silna i pełna nadziei, planów na przyszłość.
Jednakże ile można grać, ile można udawać, ile można kłamać, oszukując przy tym samego siebie, że jest dobrze... Kiedy prawie cały świat legł w gruzach.
Staram się. Staram się nie załamywać do reszty, ostatkami sił trzymać przy sobie iskrę nadziei. Jednak coraz częściej wypuszczam ją z rąk, mój uścisk słabnie.
Spadam, spadam w dół. Lecę, niczym kamień spuszczony w przepaść.
Brakuje mi ludzi. Gdybym miała odwagę, krzyknęłabym "Hej! Przyjdźcie do mnie, potrzebuję was!", "Hej! Przytul mnie, bo lada moment rozpadnę się w drobny pył!". Ale nie mam. Jestem upośledzona społecznie i odtrąciłam od siebie najbliższych, próbując być twardą i radzić sobie z tym problemem sama. Potrzebuję ludzi, bliskości, wsparcia, a zarazem ich odtrącam, nie chcąc utracić wywalczonego stanu względnej, pozornej równowagi.
Nie chcę pokazać im, jak słaba jestem w rzeczywistości.
Nie widzę już żółtych ścian mojego "pokoju tymczasowego". Są szare. Tak jak wykładzina i rolety w oknach. Wiem, że są żółte, jednak nie czuję już tej barwy. Jest beznamiętna, nijaka, wyprana.