tak jakby zbudowana jestem z przypadkowych części układanki. kiedy zegarek pokazuje same zera, automatycznie domagam się dawki trucizny. mijam niepotrzebny bałagan koło łóżka, wszystko bezwładnie czeka na mój ruch. nie widzę tego. odpalam papierosa. odbicie w oknie mówi mi, że wyglądam ponętnie chociaż mam trochę zmęczone oczy i zakryte ciało. zakryte w jakimś stopniu. nagie uda stykają się z przerażająco zimnym parapetem, czuję już jak mróz delikatnie łaskocze. kiedyś to był standard. teraz? teraz to epigon... kontynuuję to co bezpowrotnie odeszło. o czym marzę siedząc tu w środku nocy? o tym co nieosiągalne. w noce takie jak ta nawet nie próbuję zasnąć, bo wiem że tego nie dokonam. pozwoliłam odejść marzeniom kilkadziesiąt nocy temu. noc jest chwilą, w której otwieram wszystko co we mne najbardziej skryte. wszystkie szaleństwa wychodzą na zewnątrz, ulatują teraz razem z dymem z papierosa, rozpływają się. jak ja kiedy w żadnym stopniu mój umysł nie jest trzeźwy, wódka i sprite płyną coraz szybciej zmieszane z krwią. otoczona wtedy milionem osób odczuwam samotność najbardziej. najmocniej pragnę wtedy tego rodzaju dotyku, który sprawi... co sprawi? że poczuję się jak człowiek? może. może jestem zbyt pijana. może jestem za bardzo człowiekiem, do tego stopnia że przestałam się utożsamiać z tym rodzajem bycia. może potrzebuję tego przedmiotowego traktowania, jeśli chcesz mnie jako zabawkę-weź. nie wieźmiesz... nie weźmiesz. dlatego bezpieczna siadam w oknie. czuję, że mogę spaść, czuję że wszystko co robię mnie zabija. nawet oddech jest destrukcyjny. paradoksalnie. lubię paradoksy. lubię uczucie kiedy zasypiam i dopiero wtedy możesz bezkarnie całować mnie po szyi, bez końca. tylko wtedy i tylko tam. może cały czas śnię. może wcale nigdy cię nie kochałam... a mróz na moich udach jest nieprawdziwy. może jesteś jego uosobieniem.