Wieczór.
Od niemal 4 godzin w głośnikach dźwięczy Coma. Cała dyskografia, chronologicznie, kawałek po kawałku, płyta po płycie...
Dopijam grzane piwo... siedzę w grafitach, przy Fleet Street. (wiecie... tam klientów obsługuje Demoniczny Golibroda)
Dziś wiem, dziś jestem pewien, że ten rok... nie był tym jednym, z gorszych...
Był, tym jednym, z najlepszych (w życiu). Mimo wszystko. Był...
BEZ WZGLĘDU na to... co się stanie, BEZ względu na to, jak wszystko się potoczy. BEZ względu na to, co przyniesie rok następny, przyszły czas.
Bez względu na wszystko... między głosem Roguckiego, gitarowymi riffami, kolejnym łykiem grzanego piwa, i kreśleniem grafitowych lini... czuję ogromny spokój...
W końcu. Prawdziwy spokój.
Różowa wstążka, we włosach kokardka.
I oczy, w których widzę, tyle szczerości i prawdy, ile nigdy, w życiu nie widziałem...
I serce. O którym już, nie powiem.
(i rozrzucam się, na wiatr...)