Jest godzina 7:46, od 4:20 nie śpię, a od 7:32 płaczę. Zaczęło się już na lotnisku. Dlaczego tak jest, że gdy opuszcza nas ktoś bliski czujemy jakby to spotkanie było naszym ostatnim? Dlaczego odległośc, która jest do pokonania ( wystarczy wykupić bilet i ruszyć za ukochanym ) w momencie żegnania urasta do potężnych rozmiarów przepaści, której nie sposób przeskoczyć? Nienawidzę siebie dzisiaj, nie chcę wychodzić z mieszkania. Czekam tylko na telefon od niego, czy już jest na miejscu i oddaję się tęsknocie za moim Beau.