J.Żulczyk, Zrób mi jakąś krzywdę
Widzisz, bo to jest ta pierdolona polska moralność. Dymanie pod kołdrą, po ciemku,
wiesz, w niedzielę do kościoła, zakrywanie dzieciom oczu jak się suszą majtki na kaloryferze,
a z drugiej strony wiesz, szesnastoletnie ciąże, siedemnastoletnie śluby.
I ludzie chodzą sfrustrowani, wiesz, nie wiedzą co ich naprawdę cieszy.
Jestem bezradna, jestem jak organiczna definicja angielskiego słówka "pathetic"
jestem jak podstarzały Donnie Darko, jestem potencjalnym samobójcą z miłości
przez utopienie, jestem jak otwarta czakra, cieknący kran i krwawiący nos.
Cały dzień chlania browarów otwiera cie dużo bardziej niż ciepłe dłonie psychoterapeuty
albo wspólny różaniec. Rozczarowania trzeba palić, a nie balsamować.
Wygląda krucho, jak ktoś kto w ogóle jest pozbawiony systemu immunologicznego
I ja zgubiłam siebie w tym wszystkim, i nie ma już mnie,
bo całe ja rozszczepiło się na okruchy, które krążą wokół niego.
(...) chodź, pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc.
Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. W samo serce.
-Zakochałam się - powtarza i wpija mi język w usta. -Chodź, zrób mi jakąś krzywdę.
Jestem potencjalnym samobójcą z miłości przez utopienie.
Chcę cię zaczarować. (...) Wdmuchać ci do ust wieczność.
Chuj w dupę całym okolicznościom.
Kładę się obok niej, a ona zasysa cicho powietrze, jak puszczony od tyłu na taśmie szept.
NIKT NIE ROBI TAKICH RZECZY - nikt dzisiaj nie rzuca wszystkiego
aby dogonić kilkusekundowe klipy z własnego mózgu.Całe swoje życie uważałem
się za jedną z setek tysięcy malutkich ofiar zachodniego racjonalizmu.
Mniej więcej od momentu studniówki potrafię już tylko pełzać po ścianach własnych struktur.
Teraz ich nie ma. Moje myśli są bezdomne.
To paranoja emocjonalna. To światowy
spisek androidów miłości i producentów różowych sukienek albo golfów z wydłużonymi
rękawami, w których lekko ginęłyby jej drobne dłonie. Bo tak śniła mi się wczoraj.
Rozcieram oczy, kurwa, jakie to wszystko głupie
jaka to parszywie śmieszna sprawa, być samcem.
To jakieś muzeum estetycznej śmierci, pawilon martwych pragnień.
Upiłem się. Dokumentnie. Doszczętnie. Na potęgę. Mamo, więcej.
Nie można obciąć więcej słów, bo gdy zabierzesz słowo twoim
zostaje ci jakaś niemożliwość, jak 2+2=5. Nie ma mnie bez ciebie.
Kocham Cię. Przestań istnieć. Niech lunie gradobicie,
niech porozcina Ci czaszkę, albo po prosto schowaj się do domu,
kurwa twoja mać, Cartoon Network.
Nie myśl. Nie myśl o tym. To jakieś głupie, nieistniejące figury,
z kończynami roztrzaskanymi o przeszłość. Po co ci to.
Patrzę na nią i czuję jak gulgocze mi krew.
Chciałbym, aby pośrodku dłoni wyrosły mi gałki oczne.
A potem włączyłbym moje ręce pod jej bluzką, i patrzył na skórę,
w mikroskopowym przybliżeniu, poświęcając sto lat na każdy centymetr kwadratowy.
Chodź, połóż się obok, zresztą, po co się kochać, chcę Cię rozebrać do naga,
patrzeć na Twoje piersi i biodra, jak skóra napina się na kostkach,
jak bieleje Ci i czerwienieje na zmianę splot słoneczny. Zresztą, chodź się kochać.
I biorę to powietrze z jej ust, i przekazuję sobie, a w nim są środki nasenne,
więc kładę głowę obok, przysuwam się jak najbliżej,
chociaż zostawiam sobie te trzy milimetry ostatniej bariery.